[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zaledwie parę litrów benzyny. Wicher znów zaczął miotać samolotem, a wobec
malejącego z każdą minutą zapasu posiadanej benzyny, czułem, iż znowu jestem w
ciężkiej sytuacji. Na szczęście w sam czas doleciałem nad małe lotnisko w Villach, znane
mi jeszcze z 17-go roku. Była to już ostatnia chwila ratunku, bo śmiga stanęła, ponieważ
motor wyssał ostatnie krople benzyny. Znużony i nieco wyczerpany osiadłem na ziemi.
Tymczasem mrok zapadał gwałtownie. Nie pozostawało nic innego, jak
zanocować w starem alpejskiem miasteczku. Wśród załogi lotniska i mieszkańców
osady miałem wielu znajomych. Zdziwiła mnie jednak cisza, panująca dookoła:
przywykłem do tego, że po wylądowaniu samolotu podbiegają do maszyny mechanicy
i żołnierze, by, niczem masztelarze zgrzanym rumakiem, zaopiekować się aparatem.
Tymczasem dzisiaj było jakoś pusto i głucho. Czyżby wybuchł bolszewizm? 
pomyślałem mimowoli. Wreszcie niedbałym krokiem nadszedł od hangarów podoficer,
którego spotykałem już przedtem na tem lotnisku. miąc cygaro, z rękami w
kieszeniach, zbliżył się do mnie z dość poufałem przywitaniem, - A więc moje domysły
były słuszne. Po długich namowach, w których ostatecznym argumentem była paczka
 egipskich" i suty napiwek pieniężny, zgodził się ten, do niedawna jeszcze karny,
żołnierz zaopiekować się łaskawie przez noc moim ptakiem i przygotować go do startu
nazajutrz.
Odrazu nasunęły mi się smutne horoskopy na dalszą podróż. Jeśli wszędzie będą
oni okazywać taką pomoc jak tutaj, to trudno będzie odbyć tę długą drogę. A przecież
nie chciałem i nie miałem prawa zostawiać samolotu na łaskę zdemoralizowanej bandy.
Rozkaz wyraznie polecał dotrzeć do W. Neustadt, gdzie stacjonowała główna kadra
lotnictwa całej armji,
Po wielu wysiłkach, przy dość niechętnej i opieszałej pomocy podoficera
wtłoczyliśmy mój samolot do hangaru, W międzyczasie zapadł już gęsty mrok.
Mechanik zniknął gdzieś zaraz,  ja zaś przystanąłem na chwilę, by odetchnąć nieco po
znojnej pracy. Tak  pomyślałem, prostując zmęczony grzbiet  na tę przynajmniej
noc ja i mój aparat mamy zapewniony spokój, ale co się dzieje z resztą moich kolegów?
Może niejeden z nich błądzi teraz w mrocznych przestworzach? Opadła mnie gnębiąca
troska o los towarzyszów. Nikt tak nie zrozumie groznego położenia drugich, jak ten,
kto znajdował się w podobnej sytuacji. Wyobrażałem sobie, co w tej chwili mogli oni
przeżywać... I jakgdyby w odpowiedzi na moje myśli rozległ się wysoko w górze
przytłumiony huk motoru, którego warczenie wzmagało się z każdą sekundą. Po chwili
mogłem już, chociaż z trudem, dojrzeć majaczące w ciemnościach skrzydła płatowca.
Jasnem było, że to jakiś rozbitek z którejś z eskadr chciał lądować. Lotnisko tymczasem
tonęło w zupełnym mroku. Na froncie nie miały jeszcze wtedy zastosowania będące
dziś w powszechnem użyciu olbrzymie lampy elektryczne do oświetlania lotnisk.
Wówczas, przygotowanemi już zawczasu szczapami drzewa, które podlewano
benzyną i zapalano, dano odpowiednie znaki. Ogniska te, rozmieszczane w trójkąt,
tworzyły rodzaj wrót płomiennych, pomiędzy którymi pilot musiał kołami dotknąć
ziemi  trzecie ognisko zaś, wysunięte daleko naprzód, wskazywało kierunek, w
którym musiał lądować samolot.
Zacząłem wołać, by nadszedł ktośkolwiek i rozniecił ogień. Napróżno, nikt się
nie zjawił. Pobiegłem przeto do sąsiednich hangarów, chcąc złapać jakiegoś żołnierza do
pomocy.  Wszędzie było pusto, a nieliczni szeregowcy czy mechanicy nie zdradzali
najmniejszych chęci do spełnienia mych żądań. Nie przydały się na nic ostre
napomnienia ani perswazje. Odpowiadano mi hardemi półsłówkami lub obojętnem
wzruszeniem ramion. Ogarnęło mnie gorączkowe uniesienie, wiłem się w bezsilności...
Tymczasem samolot już lądował, by w ostaniej chwili znów wzbić się w górę.
Widocznie pilot nie miał odwagi po omacku na los szczęścia opadać na ziemię.
Zdenerwowany do najwyższego stopnia pobiegłem dokoła hangarów i budynków, by
znalezć chociaż jedną deseczkę i trochę benzyny. Niestety, wszelkie usiłowania były
daremne. Lotnik, zrezygnowany widocznie na wszystko, zamknÄ…Å‚ gaz i sunÄ…Å‚ ku ziemi.
Zamarłem w oczekiwaniu.,. Rozległ się przerazliwy trzask... Nie mogłem się łudzić 
bez namysłu skoczyłem co tchu do kraksy. Przy świetle zapałki (zapominając zupełnie o
grożącem niebezpieczeństwie) dojrzałem przewrócony samolot i roztrzaskany słup
telegraficzny. Usłyszałam ciche jęki. Zacząłem wołać o ratunek. Nadeszło wreszcie kilku
ludzi, Podniesiono zdruzgotany samolot i przyniesiono dużą bezpieczną lampę.
Ukazał się ponury widok. Na trawie leżały trzy ciała poszarpane i zbroczone
obficie krwią. Zaniesiono je do izby, która dawniej była pokojem oficera inspekcyjnego.
Zjawił się nawet felczer. Ale był już zbyteczny: po paru godzinach okrutnej męczarni
jeden z lotników skonał, dwóch innych odstawiono jako ciężko rannych do szpitala
miejskiego. Nie wiem, czy patrząc na potrzaskane ciała tych młodych, rwących się do
życia lotników, nie zadrgały sumienia w duszach winowajców...
Rankiem nazajutrz udałem się do hangarów, ale spotkał mnie srogi zawód. Mój
aparat stał nietknięty od wczorajszego dnia. Dopiero energiczne namowy i hojne
łapówki zdołały ostatecznie zachęcić do pracy rozleniwionych mechaników. Wcześniej
jak po południu, nie mogłem się przeto wznieść w dalszą drogę...
Parę minut po drugiej leciałem jednak już nad piękną niziną Karyntji. Jest to
malownicza kraina uroczych ustroni cudnych jezior. Nad jednem z nich leży prastary
klasztor Ossiach, gdzie spoczywają zwłoki Bolesława Zmiałego. Zamierzałem lecieć w
prostej linji najkrótszą drogą do Gracu, stolicy Styrji, ale znów nieprzyjazne warunki
atmosferyczne pokrzyżowały moje plany. Niebo zasnuło się wkrótce chmurami.
Musiałem zmienić kierunek lotu, bo ta najbliższa droga do Gracu wiodła poprzez
wysokie łańcuchy górskie, lot więc tamtędy i przy takiej pogodzie był więcej niż
ryzykowny. Zdecydowałem się na dalszą, ale bezpieczniejszą marszrutę wzdłuż
brzegów Drawy, do Marburga, a potem w górę rzeki Mur. Atmosfera jakgdyby uwzięła
się na mnie. Już ponad Celowcem, stolica. Karyntji, natknąłem się na nieprzejrzany wał
skłębionych szarych chmur  podemną zaś teren znów zaczął falować, gdzieniegdzie
wznosiły się nawet większe lesiste wzgórza. Jeszcze raz trzeba się było wzbić ponad
obłoki. Nie szło to jednak łatwo, bo stosy chmur piętrzyły się coraz wyżej i wyżej, tak,
że w ucieczce przed ich zalewem wzbiłem się tak samo, jak onegdaj, na wysokość
przeszło 5000 m, A jednak uparte potwory chciały mnie koniecznie pochłonąć, bo
nieustannie pięły się ku górze. Próbowałem raz jeszcze wznieść się dalej, ale aparat nie
mógł już uzyskać większej wysokości. Miałem do wyboru: albo wracać, albo zanurzyć
ślę w głębinach chmur. Wolałem mimo wszystko to ostatnie. Zamknąłem gaz 
samolot zaczął opadać  wkrótce utonąłem w morzu mgieł i obłoków. Byłem
przekonany, że jestem nad łagodną niziną, bez obawy więc opadałem coraz niżej.
Przebiłem jedną warstwę chmur, pózniej drugą i trzecią, okiem śledząc altimetr, ażeby
w każdej chwili mieć poczucie wysokości. Wznoszenie się wzwyż może być męczące,
ale jest zawsze upajające i rozkoszne. Natomiast gwałtowne opadanie nie jest
przyjemne, a w pewnych sytuacjach musi nawet wywoływać uczucie niepewności i
lęku.
Wreszcie na 500 metrach przedarłem się przez ostatnią zasłonę i wyjrzałem na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl