[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mogłem najszybciej spenetrowałem spojrzeniem najbliższe otoczenie. Metys zapadł gdzieś za
samochody czy słupy. Sprawdziłem nie ruszając się z miejsca, wszystko co się dało.
Teba! powiedziałem cicho. Usłyszałem, jak syknęły otwierane na hasło drzwi.
Teba... powtórzyłem teraz już naprawdę na użytek psa. Do mnie!
Trzy sekundy pózniej przywarowała przy mojej nodze. Przykucnąłem i położyłem dłoń
na jej Å‚bie.
Szukaj w miejscu szepnÄ…Å‚em do ucha.
Wolno okręciła się w miejscu z rozszerzonymi nozdrzami. Znieruchomiała kierując nos
w prawo ode mnie. Nacisnąłem dłonią na jej łeb i zostawiając leżącą pod filarem skoczyłem
za najbliższy samochód. Wolno wychyliłem się przygotowany na strzał, ale Metys nie był
najwyrazniej miłośnikiem niepotrzebnego huku. Przypomniałem sobie, jaką armatą dysponuje,
i szybko schowałem głowę za karoserię. Robiło się nieprzyjemnie, strzał z jego rewolweru
rozerwałby na strzępy każdą, z wyjątkiem bastaada karoserię w tym garażu. Musiałem zacząć się
ruszać. Przeskoczyłem jeszcze dwa samochody i rzuciłem się pod trzeci. Z moich obliczeń
wynikało, że powinien być gdzieś na wierzchołku trójkąta, którego podstawę tworzyliśmy my
z Tebą. Przesunąłem się bliżej silnika i nagle zobaczyłem jego stopy. Miękko posuwał się
w stronę wierzchołka Teby. Jeszcze dwa, najwyżej trzy małe kroki i na długo zniknie z moich
oczu wyjdzie akurat na czekającego spokojnie psa. Wyczołgałem się błyskawicznie spod forda
i podpierając lewą ręką wskoczyłem na jego maskę.
Bierz go, Teba! wrzasnąłem i wyskoczyłem jak mogłem najwyżej w powietrze.
Zaraz po wybiciu się strzeliłem w kierunku, gdzie powinien się znajdować, zobaczyłem
jego głowę i przerażająco olbrzymią gardziel elephanta. Podskoczyła w jego dłoniach,
jednocześnie zacząłem, wciąż jeszcze lecąc w górę metodycznie opróżniać magazynek biffaxa.
Widziałem rozkwitające na karoseriach i szybach dziury po moich niecelnych strzałach,
dokładnie zobaczyłem, jak Metys opuszcza zadartą po pierwszym strzale lufę. Osiągnąłem
apogeum, zawisłem w powietrzu na ułamek sekundy, rozpaczliwie pragnąc jak najszybciej opaść
z powrotem, i wtedy coś białego uderzyło Metysa w pierś i zniknęło za karoserią. Walnął tyłami
ud w maskę stojącego za nim wozu i bezwładnie majtnął rękami łapiąc równowagę. Strzeliłem
jeszcze trzy razy na tyle starczyło mi czasu i gruchnąłem na maskę zmaltretowanego forda.
Teba! wrzasnąłem, zsuwając się na podłogę.
Uderzyłem plecami o betanit, usłyszałem chrzęst kręgosłupa i zaraz potem szczekanie
Teby. Wstałem i wyprostowałem się. Po takiej tresurze, jakiej zażyła Teba, nie szczeka się z byle
powodu. To był szczek triumfalny. Podszedłem do Metysa, żeby stwierdzę cztery trafienia
i haniebny rozrzut. Drżały mi palce, gdy przypalałem papierosa. Teba odsunęła się od zabitego
i trąciła mnie nosem.
Nie możemy uciekać stąd przed pojawieniem się policji, skąd ci to przyszło do głowy?
Przecież jesteś taka genialna? powiedziałem z wyrzutem. Cholera!
Rzuciłem papierosa i biegiem dopadłem bastaada. Przed jego maską, jakieś cztery metry
od przedniego zderzaka, pod ścianą, której szarość skalała błyszcząca w jaskrawym świetle
jasnoczerwona plama, leżał człowiek, który usiłował wyprowadzić mnie ze sklepu. Niewielka
kałuża krwi wokół jego głowy raziła nienaturalną, niefilmową czerwienią. Sprawdziłem tętno,
serce biło, ale gdy wychyliłem się i zerknąłem na tył jego głowy, poczułem zniechęcenie.
Wstałem i myślałem chwilę. Podbiegłem do wozu, wywaliłem całą zawartość jego kasety
aptecznej na podłogę. Udało mi się dość szybko znalezć pojemnik z braxydeniną i injector
z załadowaną dość dawno temu pochodną mecardomydolu. Przycisnąłem do nadgarstka
znajdującego się w agonii mężczyzny injector i zaraz potem połową pojemnika zlałem tył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]