[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przybycia Pettifera spaliła kartki w ognisku rozpalonym na środku pokoju.
"Mój Bo\e - pomyślała - to nie mo\e być uosobienie potęgi".
Pettifer wyglądał zle, zmienił się tak, jak jej dawny przyjaciel zmarły na raka.
Przed miesiącem tryskał zdrowiem, teraz zapadał się w sobie, po\erany od środka.
Przypominał cień człowieka; skórę miał szarą i poplamioną. Jedynie oczy błyszczały
mu niczym u wściekłego psa. Ubrany był nieskazitelnie, jak na ślub.
- J.
- Titus.
Obejrzał ją od stóp do głów.
- Dobrze siÄ™ czujesz?
- Tak, dziękuję.
- DajÄ… ci wszystko, czego chcesz?
- Doskonali opiekunowie.
- Nie opierałaś się.
- Opierałam? Czemu?
- Przebywaniu tuaj. Zamknięciu. Po Lyndonie liczyłem się z następną rzezią
niewiniÄ…tek.
- Lyndon nie był niewiniątkiem, Titusie. Ci tutaj są. Nic im nie powiedziałeś.
- Nie uwa\ałem tego za konieczne. Czy mogę zamknąć drzwi?
Był jej porywaczem, lecz przyszedł tu jak poseł do obozu większej potęgi.
Podobało jej się to, \e tak się zachowuje, tchórzliwie, lecz i z dumą.
- Kocham cię, J. I boję się ciebie. Prawdę mówiąc, kocham cię dlatego, \e się
bojÄ™. Czy to normalne?
- Nie sÄ…dzÄ™.
- Ani ja.
- Dlaczego tak zwlekałeś z przyjściem?
- Musiałem uporządkować pewne sprawy. Inaczej po moim odejściu
nastąpiłby chaos.
- Wyje\d\asz?
Spojrzał na nią z twarzą nagle zmienioną.
- Mam nadziejÄ™.
- DokÄ…d?
Nadal nie domyślała się, co sprowadza go do niej, co spowodowało, \e
porządkuje wszystkie sprawy, prosi o wybaczenie niczego nieświadomą, śpiącą
\onÄ™, pali za sobÄ… wszystkie mosty.
Nadal nie domyślała się, \e przyszedł tu umrzeć.
- Zredukowałaś mnie, J. Zredukowałaś do zera. Nie mam dokąd iść.
Rozumiesz?
- Nie.
- Nie mogę \yć bez ciebie... - wyznał. Brzmiało to strasznie banalnie. Nie mógł
zdobyć się na większą oryginalność?! Omal nie skwitowała śmiechem trywialności
tego stwierdzenia.
Nie skończył jednak.
-... i na pewno nie mogę \yć z tobą. - Nagle zmienił ton. -Przyprawiasz mnie o
mdłości, kobieto, wszystko w tobie jest obrzydliwe.
- A więc? - zapytała miękko.
- Więc... - mówił znowu łagodnie i zaczynała ju\ pojmować -... zabij mnie.
Było to groteskowe. Patrzył na nią rozgorączkowanymi oczyma z jakąś dziwną
mocÄ….
- Tego chcę - powiedział. - Uwierz mi, tylko tego pragnę od świata. Zabij mnie
w sposób w jaki zechcesz. Nie będę się opierał ani skar\ył.
Przypomniała sobie stary \art. Masochista prosi sadystę: "Skrzywdz mnie! Na
miłość boską, skrzywdz mnie!" Sadysta odpowiada: "Nie".
- A jeśli odmówię? - zapytała.
- Nie mo\esz mi odmówić. Jestem wstrętny.
- Aleja nie czuję do ciebie nienawiści, Titusie.
- Powinnaś. Jestem taki słaby. Bezu\yteczny dla ciebie. Niczego cię nie
nauczyłem.
- Nauczyłeś mnie wielu rzeczy. Potrafię teraz nad sobą panować.
- Zmierć Lyndona była więc zaplanowana?
- Oczywiście.
- Wydała mi się trochę przesadna.
- Zasłu\ył na wszystko, co dostał.
- W takim razie daj i mnie to, na co zasługuję. Zamknąłem cię. Odrzuciłem,
gdyś mnie potrzebowała. Ukarz mnie za to.
- Ju\ o tym zapomniałam.
- J.! - Nawet przyparty do muru nie mógł się zdobyć na wypowiedzenie całego
jej imienia. - Błagam w imię Boga! Błagam! Chcę od ciebie tylko tego jednego. Zrób
to z jakiego zechcesz powodu. Współczucia, pogardy czy miłości. Zrób, proszę.
- Nie - odparła.
Nagle przeszedł przez pokój i wymierzył jej policzek.
- Lyndon mówił, \e jesteś dziwką. Miał rację - jesteś. Uliczną kurwą, niczym
więcej.
Cofnął się, odwrócił, podszedł znowu i jeszcze raz uderzył, szybciej i silniej.
Powtórzył to sześć czy siedem razy, odchodząc i wracając.
Potem stanÄ…Å‚ Å‚kajÄ…c.
- Chcesz pieniędzy?
Teraz się targuje. Najpierw bicie, potem targi. Widziała jego twarz
wykrzywioną rozpaczą, zalaną łzami, których nie mogła powstrzymać.
- Czy chcesz pieniędzy? - zapytał znowu.
- A jak myślisz?
Nie zauwa\ył sarkazmu w jej głosie i zaczął sypać jej pod nogi banknoty, niby
wota wokół posągu Madonny.
- Ile tylko zechcesz - powiedział -Jacqueline. Poczuła w brzuchu coś niczym
ból, kiedy zrodziła się w niej nagle chęć zabicia go. Udało jej się ją odsunąć. Była
[ Pobierz całość w formacie PDF ]