[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przygotować.
Poszła wieść przez przerzedzone szeregi, że blisko czołówki jest chłopak, który
podejrzewa u siebie zapalenie wyrostka.
Garraty wcześniej by się tego wystraszył, ale teraz liczyła się tylko Jan i Freeport.
Wskazówki na jego zegarku gnały jak szalone. Zostało tylko osiem kilometrów. Minęli
granicę Freeport. Gdzieś tam Jan i matka stoją już przed supermarketem Woolmana, tak
jak się umówili.
Niebo trochę przejaśniało, ale pozostało za chmurami. Deszcz przeszedł w upartą
mżawkę. Droga była teraz mrocznym zwierciadłem, czarnym lodem, w którym Garraty
widział wykrzywione odbicie swojej twarzy. Przesunął ręką po czole. Było gorące,
rozpalone. Jan, och, Jan. Musisz wiedzieć...
Chłopak z bolącymi brzuchem miał numer pięćdziesiąt dziewięć. Klingerman. Zaczął
krzyczeć. Te krzyki szybko stały się monotonne. Garraty wrócił myślą do jedynego Wiel-
kiego Marszu, który widział - również we Freeport - i chłopca, który monotonnie zawodził:
 Nie mogÄ™! Nie mogÄ™! Nie mogÄ™!".
Klingerman, zamknij pyszczydło! - pomyślał.
144
Ale Klingerman nadal maszerował i nadal krzyczał, przyciskając ręce do brzucha, a
wskazówki zegarka Garraty'ego nadal gnały jak szalone. Kwadrans po ósmej. Będziesz
tam, Jan, dobra? Dobra, w porządku. Nie wiem już, co masz w sercu i w głowie, ale
wiem, że wciąż żyję i potrzebuję cię. Bądz tam. Bądz.
Wpół do dziewiątej.
- Zbliżamy się do tego cholernego miasta, Garraty?! -wrzasnął Parker.
- A co ciebie to obchodzi? - drwił z niego McVries. - Na ciebie żadna dziewczyna na
pewno nie czeka.
- Ja mam wszędzie dziewczyny, ty smutasie. Raz na mnie popatrzą i spuszczają się w
majtki. - Parker był teraz wychudły i posępny, zaledwie cień dawnego siebie.
Za kwadrans dziewiÄ…ta.
- Zwolnij, koleś - powiedział McVries, kiedy Garraty zaczął go wyprzedzać. - Oszczędz
trochę sił na dzisiejszą noc.
- Nie mogę. Stebbins powiedział, że Jan nie będzie. %7łe nie będzie porządkowego, który
by pomógł jej przejść. Muszę się przekonać. Muszę...
- Stebbins zmusiłby własną matkę do wypicia koktajlu z lizolem, gdyby mu to pomogło
wygrać. Nie słuchaj go. Ona tam będzie. Przyprowadzą ją. To przecież fantastyczna re-
klama.
- Ale...
- Bez żadnych ale, Ray. Wyluzuj się i żyj.
- Wsadz sobie w tyłek te pierdolone banały! - krzyknął Garraty. Oblizał wargi i zakrył
twarz trzęsącą się dłonią. -Prze... przepraszam. Wypsnęło mi się. Stebbins powiedział
też, że i tak naprawdę to chcę zobaczyć się z matką.
- Nie chcesz się z nią zobaczyć?
- Oczywiście, że chcę się z nią zobaczyć! Za kogo mnie masz, do diabła... nie... tak... nie
wiem. Kiedyś miałem przyjaciela. Rozebraliśmy się i ona... ona...
McVries położył mu rękę na ramieniu. Klingerman wrzeszczał teraz głośno. Ktoś na
przedzie spytał go, czy chce alka-seltzer. Ten kapitalny dowcip wzbudził ogólny śmiech.
- Rozlatujesz się, Garraty - rzekł McVries. - Wez sobie na wstrzymanie. Nie przegraj
tego.
- Zejdz ze mnie!!! - wrzasnął Garraty. Przycisnął pięść do ust i ugryzł ją. Powiedział po
chwili: - Daj mi spokój.
- W porzÄ…dku. Jasne.
McVries oddalił się. Garraty chciał zawołać go z powrotem, ale nie mógł.
Po raz czwarty nastała dziewiąta rano. Skręcili w lewo i znów zostawili tłum w dole, bo
szli wiaduktem. Wchodzili do Freeport. Przed nimi był bar mleczny, do którego Garraty i
Jan wpadali czasem po kinie. Skręcili w prawo i znalezli się na drodze numer jeden,
którą ktoś kiedyś nazwał wielkim gościńcem. Wielki czy mały, był to ostatni gościniec.
Będą szli tą drogą aż do rozstrzygnięcia. Wskazówki zegarka najnormalniej rosły
Garraty'emu w oczach. Zródmieście było dokładnie na wprost. Woolman po prawej.
Widział go; przysadzisty, brzydki budynek chowający się za maskującym dołożonym
frontem. Znów sypnęło się zrobione domowym sposobem konfetti. W deszczu było
ociężałe, posklejane, bez życia. Tłum zaczął pęcznieć. Ktoś włączył miejską syrenę po-
145
żarową i jej żałosne zawodzenie mieszało się z jękami Klin-germana. Klingerman i
syrena pożarowa wyły w koszmarnym duecie.
Napięcie przepełniło żyły Garraty'ego, jakby napakowa-ło je po brzegi miedzianym
drutem. Słyszał własne tętno, a to w bebechach, a to w gardle, a to w czole. Dwieście
metrów. Znów wrzeszczeli jego imię (Ray! Ray! Nie daj się!), ale jak do tej pory nie
dojrzał w tłumie znajomej twarzy.
Przesunął się na prawo, aż łapczywe dłonie były o centymetry od niego - jedno długie,
muskularne ramię faktycznie złapało go za koszulę i odskoczył jak przed młockarnią. %7łoł-
nierze wycelowali w niego karabiny, gotowi strzelać, gdyby próbował zniknąć w ludzkiej
napierającej fali. Tylko sto metrów do przejścia. Widział wielki brązowy szyld Woolmana,
ale ani śladu matki i Jan. O Boże, o Boże, Stebbins miał rację... i nawet jeśli tam były, jak
je dojrzy w tej ruchomej, chciwie wyciągającej ramiona masie? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl