[ Pobierz całość w formacie PDF ]

objazdu pasących się stad. Paddy, jak zwykle, zaczepił go pierwszy.
 Co słychać, James? Nie męcz się za bardzo! Taki piękny dzień.
To  nie męcz się za bardzo było ulubionym zwrotem hacjendera, gdy znajdował się w
dobrym humorze. Jednak w ten sposób odzywał się tylko do pracowników, których darzył
specjalnÄ… sympatiÄ….
 Muszę z panem pomówić  Sandusky postanowił wykorzystać okazję.
Warren uśmiechnął się:
 Zgaduję, chodzi o nocną stampede. Już mi o niej Mervin doniósł. Nie ma o czym
debatować, straty prawie żadne.
 Nie chodzi o stampede  zaprzeczył Sandusky z taką powagą w głosie, że uśmiech zgasł
na twarzy hacjendera.
 Co chcesz mi powiedzieć? Spotkała cię nieprzyjemność?
Sandusky przecząco pokręcił głową.
 No więc? Może pójdziemy do domu...
 Nie, lepiej, żeby nas nikt nie słyszał.
 A, to coÅ› nowego!
 Ostatniej nocy  zaczął bez żadnego wstępu Sandusky  zaraz po stampede, gdy
wracałem...  i tu opowiedział o swej przygodzie.  Może się przesłyszałem  dodał na
zakończenie  ale uważałem za swój obowiązek...
Warren pokiwał głową:
 Bardzo słusznie. Mówiłeś już komu o tym?
 Nie.
 Mervinowi?
 Nikomu.
 Dobrze. Zachowaj dla siebie te wiadomości. Tak będzie lepiej. Dla wszystkich  dodał
po krótkiej przerwie.  Widzisz, James, po wojnie sytuacja mocno się skomplikowała, rodzą się
niebezpieczeństwa, o których przedtem nikomu nawet się nie śniło. Słuchaj, czy pewien jesteś, że
tamci ciÄ™ nie widzieli?
 Sądzę, że gdyby mnie dostrzegli, nie mógłbym dziś z panem rozmawiać.
 Słusznie. Dziękuję ci. Nie wspominaj nikomu o naszej rozmowie. A teraz rozstańmy
siÄ™.
Spiął konia i odjechał kłusem, zostawiając Sandusky'ego w stanie jeszcze większego
zaniepokojenia niż przed rozmową. Dotąd żywił bowiem nadzieję, że War* ren obróci wszystko
w żart, a już w najgorszym wypadku powie, że Sandusky stał się przypadkowym świadkiem
rozmowy dwu niezadowolonych z pracy kowbojów. Z zachowania hacjendera wynikało jednak,
że w podsłuchanej rozmowie kryło się coś poważnego. Ale co?
Sandusky zastosował się do prośby Warrena, nie zwierzył się nikomu, nawet własnej żonie.
Ale kilkakrotnie odtwarzał w pamięci zasłyszane słowa.
 Robert  zagadnął przy najbliższym spotkaniu Mervina  czy tu w okolicy są jakieś
jaskinie?
 Co?  wytrzeszczył oczy Mervin.
 No, po prostu: jaskinie.
 Nie, nie ma żadnych jaskiń. Przecież widzisz, że okolica równa jak stół, a do gór, ho, ho!
Jeszcze szmat drogi. Co ci do głowy strzeliło?
 Myślałem  tłumaczył się Sandusky  że może gdzieś są jakieś jamy albo wąwozy.
 Ani jam, ani wąwozów. Pamiętam, chociaż wówczas niewiele latek na karku nosiłem, że
stary Warren dobrze spenetrował teren, zanim go nabył. Dlaczego o to pytasz?
 Musiałem się przesłyszeć.
 Przesłyszeć? Kto to mówił?
 Jacyś dwaj kowboje  skłamał Sandusky  gadali o jaskiniach, więc pomyślałem sobie,
że trzeba uważać na bydło, żeby nie zapędziło się w niebezpieczne strony.
 Coś ci się chyba pomyliło. Cóż to za kowboje?
 Nie zauważyłem twarzy  powiedział zgodnie z prawdą i odetchnął z ulgą, gdy Mervin
zmienił temat.
W efekcie nadal nie wiedział, co znaczyć miały słowa  zostanie wyrzucony z jaskini , czy
może  jaskinia oznaczała zupełnie coś innego.
Następnego dnia wypadła niedziela, ale Mervin z Sanduskym pojechali, strzemię w strzemię,
zlustrować rozsiane na wielkiej przestrzeni stada i sprawdzić, co porabiają ludzie tych stad
pilnujący. Znalezli ich niewielu, i to raczej drzemiących w bujnych trawach. Ale że niebo było
czyste, nie zwiastujące burzy, cisza dokoła, a bydło spokojne  Mervin poprzestał tylko na
obudzeniu śpiochów, bez ostrzejszych uwag. Po czym obaj skierowali się nad rzeczkę, zsiedli z
koni i legli w cieniu samotnego drzewa. Mervin, zanim się rozciągnął, wydobył z juków siodła
płaską flaszkę, rozejrzał się dokoła, a stwierdziwszy, że okolica była pusta, odkorkował butelkę.
 Napijesz siÄ™?
Sandusky odmówił.
 Dziwny z ciebie człowiek, James. Czemu gardzisz odrobiną whisky?
 Wcale nie gardzę, ale uważam, że na to nieco za wcześnie. Skąd masz tę butelkę?
Przecież nigdzie tu nie ma żadnego saloonu.
 Skądże by, jeśli nie z Santa Clara?
Santa Clara była malutkim miasteczkiem, bardzo podupadłym po wojnie. Ongiś zjeżdżali się
tam wielcy plantatorzy bawełny ustalać ceny na przyszłoroczne zbiory. Obecnie nieliczne
zajazdy świeciły pustką. W Santa Clara był dwa razy zaledwie. Droga daleka, a miasteczko
nieciekawe.
 Chyba sprowadziłeś pełny wóz tych butelek, bo przecież w Santa Clara byłem z tobą
bodaj przed pół rokiem, a od tamtego czasu nie przypominam sobie, abyś nawet na jeden dzień
opuścił hacjendę?
 Prawda, ale ile razy posyłam któregoś z chłopaków po zakupy, tyle razy przywożą mi co
nieco...
To rzekłszy przytknął flaszkę do warg, przechylił głowę i przez dłuższą chwilę spokojnie
przełykał trunek. Wreszcie odetchnął, przeciągnął się.
 Muszę się nieco zdrzemnąć  oświadczył.  Uważaj na konie, James. Fajny z ciebie
chłop.
 Poczekaj chwilkę, Robert. Zanim zaśniesz, powiedz mi, co to takiego Wielki Liktor?
Mervin, któremu oczy już się zamykały, otworzył je szeroko.
 Gdzieś to słyszał?!  wykrzyknął.
 Nie pamiętam gdzie i kiedy. Tak mi się teraz przypomniało.
Sandusky zauważył, że Mervin spogląda nań uważnie i nieco podejrzliwie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl