[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wlazła? %7łebym wiedział, tobym was, sobacze, zwołał: chodżże i ślepiaj! Mogłybyście stać kaj
86
w kącie i patrzeć. Same byście, zatracone, obaczyły, jako było. Tu se stanęła, wedle komina...
I ja patrzę, i ona patrzy. Dopiero wzięła tę sakwę, z kieszonki wyjęła i w garść mi... Naści
pada
bracie tak sama jaśnie pani księżniczka pedziała Bóg że ci zapłać! Kupże se ta, co
sam chcesz. No to cóż teraz? Prawda, czy nie? Gadaj, ścierwa, jeden z drugim! Każą
przysięgać, będę przysięgał! A ona sama przyświadczy, jako że prawda. Tu stanęła wedle
komina... I ja patrzę, i ona patrzy. Dopiero wzięła tę sakwę, z kieszonki wyjęła i w garść mi...
Ukradł! Nie ukradł, sobacze, ino moje...
Ogień widocznie wiary nie dawał buzowało się w nim zwątpienie i podejrzliwy śmiech,
bo Szczepan pokrzykiwał i grubiańskimi sypał obelgami, których powtórzyć nie sposób.
Co pewien czas, gdy chwilę miał wolną, chodził cichaczem na górę za ogrodami i tam
zaszyty w najgłębszą gęstwinę wydobywał z zanadrza sakiewkę. Ostrożnie, sztuka po sztuce
wyłuskiwał z niej złote monety, kładł je na rozpostartych liściach jedną obok drugiej i
usiłował zrachować. Ale dokładne zliczenie tej sumy przekraczało jego znajomość rachunku.
Nie mógł ocenić i określić swego skarbu. Coś sobie wciąż przypominał z dawniejszych lat,
jakie to są wysokie liczby i rozległe rachunki obejmujące dużo dziesiątków. Nurzał się
myślami w niewiadomy mrok ludzkiego kalkulowania, medytował i wydobywał z nicości
jakowąś swoją własną systematykę przyłączania jednych pieniądzów do drugich w celu
wydobycia ich sumy dodawał z mozołem, jak to czynią parobcy ciskając na widłach
snopki w zapole. Wszystko się to w pewnych miejscach plątało i myliło, zahaczone o
niewiadomą wartość złotych pieniędzy. Musiał poprzestawać na tym, że leżąc na brzuchu
wpatrywał się w błyszczące krążki rozpostarte na zielonych liściach i wyszczerzał do nich
dziurę między zębami w nieopisanego szczęścia uśmiechu. Nie ważył się nikogo prosić o
stwierdzenie wysokości majątku w obawie zdrady, oszustwa, podejścia, kradzieży i rozboju.
Tak tedy trwał. Po pewnym czasie zrodziła się w nim żądza, żeby pójść w swoje "kraje", to
znaczy do wsi odległej od kuchni o jakie trzy mile drogi, gdzie nie był już dwadzieścia parę
lat, wciąż kucharząc we dworze. Zniła mu się wyprawa w te dalekie okolice, pochód
tryumfalny do wsi rodzinnej ze skarbem w zanadrzu. Widział znowu we mgle tę wieś
błoto, drogi, chałupy, powyginane pleciaki, obdarte i zgarbione drzewa słyszał znowu, jak
tam psy szczekają, ludzie się swarzą, jak skrzypi żuraw studni w tym miejscu, gdzie przy
gościńcu bajoro najgłębsze. Zmiał się w głos patrząc w ogień i gadając mu o tym dziwowisku,
gdy będzie szedł w swoje strony z wielkim skarbem w zanadrzu.
Weznę się na prawo od figury bez tę dziurę w Walkowym parkanie i pójdę ścieżką do
przełazu u Bartosiowej stajni. Psy mię ta przecie znają choć, kto je wie, może już i
pozdychały?... Che che sama mię Bartosiowa pod nogi podejmie... Siądzcież se,
siądzcie, Szczepanie, boście się ta i zegnali mały to świat o suchym pysku. Ty, babo, nie
wiesz, rzekomo, czemu tak gębą wywijasz? Ja was aby nie znam, Bartosiów!...
Coś się jednak wciąż psuło w perspektywach wymarszu, bo się stary gniewał i srożył, tupał
na kogoś nogami i groził pięścią. Prawdziwa trudność nastręczała się z obraniem chwili, bo
gdy o niej myślał, to mu, wobec nawału roboty, znikała tak bez śladu, że jej nie mógł
87
pochwycić. Ułożył sobie nawet śpiewkę, którą wykrzykiwał chichocąc do płomienia pod
blachą. Pieśń była niedługa, a zaczynała się od słów:
Nie uciekam, ino idÄ™,
Bom tu cierpiał wielką biedę...
Lecz pomimo tej biedy i pomimo uroczych widoków w ojczystej wiosce Szczepan zabiegał
około komina w Niezdolach w tym samym kostiumie i z tą samą pracowitością. Nie było
żadnej nadziei, żeby wykonał plan w śpiewce zawarty. Nie było zresztą po temu możności,
gdyż roboty przybywało coraz więcej i coraz bardziej urozmaiconej. Trzeba było choremu
gotować posilne rosoły z kurcząt i wymyślne potrawki. Księżna sama stawała przy
zasmolonym kominie gotując i smażąc dla syna pożywienie. Jakże ją miał Szczepan samą,
bez kucharza zostawić? Któż miał gotować obiad własnej jego pani, no i pannie "Samolei",
której po śmierci starego Brynickiego był niejako opiekunem?
Księżna Odrowążowa nie mogła wciąż jeszcze pokazać się na oczy synowi. Przez szparę
we drzwiach przypatrywała mu się w sekrecie. Salomea spełniająca przy nim rolę siostry
miłosierdzia stopniowo przygotowywała chorego do widzenia z matką. Korzystając z każdej
lepszej jego zdrowia chwili mówiła o matce, zapytywała, czyby do niej nie chciał napisać...
To znowu, czyby ona sama w jego imieniu nie mogła dać znać i prosić o przybycie. Chory
początkowo nie zgadzał się, protestował. Pózniej przystał i sam zaczął mówić o matce.
Wreszcie złudzony wersją o listach, jął dopytywać się czy nie ma odpisu. Salomea łudziła
go wszelkimi opowieściami o tym, że list został doręczony, że matka jest już w drodze, że
prawdopodobnie przybędzie...
Pani Odrowążowa słuchała za drzwiami tych rozmów drżąc, żeby nareszcie do syna się
zbliżyć. Aowiła oczyma z daleka jego każde spojrzenie, gest chwytała każdy oddech i jęk
płucami odczuwała jego kaszel i sercem wzmożone bicie serca.
Tak na wszystko patrząc nie mogła nie zobaczyć prawdy uczuć i stosunku chorego do
opiekunki. Wyraz oczu syna, jakim witał i żegnał każde wejście i wyjście młodej panienki,
powiedział jej wszystko już w pierwszych dniach tego dziwnego współżycia. Nieszczęśliwa
matka pragnęła teraz jednej tylko sprawy: uratować życie dziecka. Ileż męczarni sprawiał jej
każdy szelest, turkot, tętent zwiastujący nadejście wojska! Była posłuszna Salomei jak
dziecko, gdyż ta wiedziała, co czynić w razie nieszczęścia, jak ratować. Nieszczęśliwa matka
w lot poznawała wszelkie środki, przeszpiegi, kryjówki, manewry i w lot wykonywała
rozporządzenia. Ponury i brudny Szczepan rządził nią w nagłych przypadkach, wydawał
rozkazy nieodwołalnie i w sposób nie znoszący protestu. Była posłuszna jak służąca. Biegała,
dokąd kazano, wykonując wszystko bez szemrania, co tylko dawniej Szczepan załatwiał. W
tych dniach niewielu zbliżenie Salomei i matki Józefa Odrowąża było tak wielkie, że stały się
obiedwie niby jedna istota. Rozumiały się nawzajem umysłami, a nade wszystko uczucia ich
były dla siebie bez tajemnic. To, co dla wszystkich ludzi było tylko wyrazem, nazwą dla
nich było światem. Jedna pojmowała wzruszenia drugiej, umiała je poznać, gdy tylko zostały
wzmiankowane, zobaczyć, jakie są, iść nimi jak gdyby krajem zaświatowym, pełnym wzgórz,
88
kwiecistych dolin, skał i przepaści śmiercią ziejących. Gdy chory spał, przytulone do siebie
opowiadały wrażenia swe i wspomnienia. Salomea po tysiąckroć wyjawiała wszystkie
perypetie związane z pobytem młodzieńca w tym domu wszystkie etapy jego cierpień,
przygody, smutki i radości. Dla matki było to tak zajmujące i wiecznie ciekawe, że musiała
po tysiąc razy powtarzać. O niczym innym mówić nie mogły. Zwiat dla nich istniał w pokoju
młodego. Im bardziej na cienkim włosie wisiało jego życie, tym miłość wzajemna tych dwu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]