[ Pobierz całość w formacie PDF ]

po ziemi.
Powoli opuszczało go napięcie. Pochylił się nad swym kisetem i
chwyciwszy za uzdę pomógł mu wstać. Zwierzę, ciężko dysząc, uniosło
się na drżące łapy i stało ze zwieszonym łbem, a z pyska poprzez
rzemienie kagańca spadały w piasek krwawe płaty piany. Iser wolno ruszył
w stronę trybuny honorowej. Widownia milczała, jakby groza
zakończonego przed chwilą pojedynku odebrała gapiom zdolność reakcji.
Uniósł gardę miecza na wysokość twarzy w rytualnym geście hołdu. Król
wstał.
 Zwycięzcą drugiego pojedynku i kandydatem do głównej nagrody
ogłaszamy rycerza Itiego z Iserii  zadzwięczały w ciszy słowa władcy. 
Zarazem oznajmiamy, że Sean z cesarstwa Agrenii, który złamał prawo
pierwszej krwi, przestał być godzien miana wojownika. Niech wieść tę
rozniosÄ… heraldowie po wszystkich krajach Loinu.
Wybuchła wrzawa. Widzowie wiwatowali na cześć zwycięzcy, jakby
był już zdobywcą Gałęzi. Iti ujrzał podążającego w jego kierunku złotego
księcia z Lornin.
 Przyjmij słowa uznania  książę położył rękę na ramieniu Isera. 
Jutro spotkamy się na tym placu jako śmiertelni wrogowie, pozwól mi
więc dziś być twym przyjacielem.
Iti popatrzył na jego jarzącą się w słońcu czuprynę i nasunął głębiej
kaptur na oczy.
 Zaszczyt to dla mnie, prostego jezdzca, być przyjacielem złotego
księcia choćby przez jeden wieczór. Z tym większą przykrością stanę jutro
do walki, która tę przyjazń zakończy na zawsze.
*
Korowód posuwał się w pełgającym świetle setek pochodni.
Towarzyszył mu jękliwy ton rogów, zwielokrotniony echem w mrocznych
zakamarkach świątyni, i zawodzenie kapłanów. Cienie ich czarnych
kapturów wydłużały się i chwiały w migotliwym blasku płomieni, postacie
zdawały się sięgać stropu korytarza. Droga do ofiarnego ołtarza wiodła
labiryntem wykutych w skale wÄ…skich tuneli, rozwidlajÄ…cych siÄ™ na wiele
odnóg, które ginęły w mroku. Nikt niepowołany nie zdołałby przebyć
gmatwaniny jaskiń, chodników i pochylni wykonanych po to, by poplątać
ścieżki ciekawskim. Znali ją tylko strażnicy świętego miejsca  szowoni.
Procesję otwierał Joran  pierwszy kapłan Wielkiego Księstwa. Szedł z
uniesionymi nad gołą głową rękoma, których palce nieustannie przesuwały
węzełki rytualnego tauru. Za nim sunęli w dwóch rzędach okutani w
czarne szaty słudzy ołtarza. Jeszcze dalej klasztorna służba wiodła
przeznaczone na ofiarę zwierzęta: trzy irmany z upiłowanymi rogami. I
wreszcie, poprzedzany olbrzymim wizerunkiem Obojga Słońc, kroczył
główny aktor ceremonii. Jego nagie ciało zdobiły święte znaki. Szedł
podtrzymywany przez dwóch zakapturzonych mnichów na spotkanie tej,
dla której żył. Jego twarz jaśniała ekstazą, usta poruszały się w rytm słów
szeptanej modlitwy, a opuszczone powieki drżały. Totoghi-Mau 
Poświęcony.
Z tyłu, w nakazanej odległości, dostojnie kroczył król Berlanu w
otoczeniu książąt, a potem dwaj rywale, z których jeden niebawem
zdobędzie Gałąz, a drugi odejdzie w ciemność: rycerz Iti z Iserii i książę
Jastihoreno z Lornin. Za rycerzami podążał tłum szlachty i
możnowładców. Tajemniczość i powaga świętego miejsca powodowały, że
panowało milczenie. Mglisty opar kadzidlanego dymu wywoływał dziwne
otępienie, jak gdyby umysł pętały strzegące świątyni moce. A może  jak
szeptano  nie dym to sprawiał, lecz czary szowonów?
Korytarz rozszerzył się nagle w wielką ni to komnatę, ni pieczarę,
której strop ginął w najgłębszej ciemności. Na wprost wejścia wznosił się
złoty posąg Mau rozjarzony samoistnym, wewnętrznym światłem. Przed
nim ziała przepaść, z której leniwie wypływał blady obłok pary.
Zpiew kapłanów potężniał, przechodząc w przerazliwe wycie, rogi
zagrały najwyższe tony. Joran stanął na brzegu szczeliny i wzniósł ramiona
w górę. Hałas trwał jeszcze chwilę, by ścichnąć tak nagle, że cisza, która
raptownie zapadła, niemal ogłuszyła zebranych.
 Schylcie czoła przed wielkością Mau!  głos kapłana zadudnił pod
sklepieniem.
Valowie padli na twarz, mnisi skłonili głowy. Jedynie Totoghi-Mau
pozostał nieruchomy, zamknięty w sobie. Jego duch już ulatywał w
niedostępne śmiertelnikom rejony, dokąd wzywali go bogowie. Kapłan
opuścił ręce, powoli, kuląc się, opadł na klęczki. Zwinięty, podobny do
niepozornego, żywego łachmana usiadł na piętach. Dotknął czołem
krawędzi przepaści, owiały go wydobywające się z jej głębi białe opary. W
zalegającej pieczarę ciszy znów zabrzmiały jego słowa:
 Ooo, pani! Wielka, wszechmocna Mau! Przychodzimy do ciebie my, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl