[ Pobierz całość w formacie PDF ]

czasu. Toczy się gra o życie. Teraz nagolennik, jeśli możesz.
Zawiąż mocno rzemienie pod łydką, bo podczas chodzenia
będą się obsuwać, a muszą przecież skutecznie chronić
nogÄ™... o tak...
Oboje zamilkli, mocujÄ…c siÄ™ z pancerzem Jima. Wreszcie
w zbroi, z Angie u boku, skierował się na dziedziniec. To,
co ujrzał, różniło się diametralnie od widoku, do którego
przywykł. Niemal każdy skrawek wolnego miejsca zajęty
był przez ludzi i zwierzęta domowe, ponieważ ochrony za
murami zamku szukali wszyscy mieszkańcy należących do
niego ziem, a nawet i ci z dalszych okolic.
Ci, których było na to stać i dysponowali odpowiednimi
materiałami, rozbili namioty tuż pod murami. W kącie
ustawiono tymczasowe latryny. Wszelkiego rodzaju odpadki
lądowały w fosie, która cuchnęła znacznie intensywniej niż
zwykle.
Angie już na początku ich bytności wyznaczyła miejsca
na śmieci i odpadki poza murami zamkowymi, co spra-
wiło, że stan wody w fosie znacznie się podniósł. Teraz
śmierdziała już jak fosy we wszystkich okolicznych zam-
kach. Jim dziwił się, jak szybko zdołał przywyknąć do
rozprzestrzenianego przez nią odoru. Nie miał po prostu
innego wyboru, jak tylko żyć w takich warunkach.
Oboje wbiegli na mury i wyjrzeli przez blanki. Otwarta
przestrzeń wokół zamku była cała pokryta długimi, zie-
lonymi cielskami. Jim szybko podszedł do platformy
nad bramÄ…, gdzie czekali na niego nie tylko Brian,
Giles i Dafydd, ale także Carolinus, Secoh i, o dziwo, -
Chandos.
- Kiedy wróciłeś, Sir Johnie? - zapytał Jim, gdy tylko
wdrapał się na podest. Rycerz uśmiechnął się do niego.
- Osiem waszych smoków zabrało mnie z punktu
zbornego wojsk - wyjaśnił. - Start i lądowanie były dość
trudne, ale cała reszta bardzo atrakcyjna. Twoja żona
sporządziła i przesłała mi sieć z linami, które trzymał każdy
z ośmiu smoków. Mogłem w niej leżeć...
Chandos prawą ręką uczynił nieświadomie ruch w kierun-
ku ust, tak jak czynił to Giles, gdy zadowolony podkręcał
potężnego wąsa.
- Nie sądzę, aby jakiś inny Anglik, oczywiście poza
tobą, latał w powietrzu. Długo będę pamiętać twarze
rycerzy, gdy smoki wylądowały w obozie i zabrały mnie
ze sobÄ…!
W słowach Sir Johna zabrzmiała protekcjonalna nutka,
która sprawiła Jimowi pewną przykrość. Uznał, że to
odwrotna strona medalu, kontrastujÄ…ca z dumÄ… odczuwanÄ…
po zaliczeniu go przez Irena do smoczego rodzaju.
Dla Chandosa, a nawet dla Briana i Gilesa, tak do
końca nigdy nie będzie Anglikiem. Oczywiście nie wyma-
wiali mu tego, ale czuł, że w głębi ducha skrywali takie
właśnie przekonanie. A jednocześnie Jim nie był też smo-
kiem i miał tego pełną świadomość.
Przerwał te rozmyślania i popatrzył na Chandosa.
- Ale dlaczego wróciłeś do nas? - zapytał.
- Książę ma innych dowódców. Kiedy przystali na
moją propozycję przemarszu, uznałem, że bardziej przydam
siÄ™ tutaj.
- Cieszę się, że jesteś z powrotem. Skoro tak, uczynisz
mi ogromny zaszczyt przejmujÄ…c dowodzenie.
- Cóż, Sir Jamesie, to niezaprzeczalny zaszczyt, lecz
sądzę, że tobie właśnie on się należy. Nawet Lady Angela
jest znacznie lepiej przygotowana do odparcia ataku niż ja.
Widocznie korzysta z rad swojej sÄ…siadki, Lady Geronde
Isabel de Chaney.
Spojrzał na mistrza kopii.
- Damy obecnego tu Sir Briana.
- Jesteśmy tylko zaręczeni, Sir Johnie - odparł Brian,
kładąc wyrazny nacisk na słowo "zaręczeni".
- Och, nie wiedziałem. Proszę o wybaczenie, a jedno-
cześnie gratuluję, Sir Brianie.
- Jestem zaszczycony, Sir Johnie.
Nie ukłonili się w zwykły sposób, lecz wykonali gesty
podobne do czynionych przez Son Won Phona i Carolinusa
po zakończonym pojedynku w amfiteatrze.
- WracajÄ…c do tematu, Sir Jamesie. Lady Angela zna
się dużo lepiej na walce w oblężeniu niż ja - ciągnął
Chandos. - Ja mam więcej doświadczenia w atakowaniu
zamków niż w ich bronieniu. Co więcej, to twój zamek
i posiadasz umiejętności, które mnie są obce. Dlatego to ty
będziesz najlepszym dowódcą.
- No cóż, nie... - zaczął Smoczy Rycerz i posłał
Magowi pełne desperacji spojrzenie. - Carolinusie...
- Nie patrz tak na mnie! - warknÄ…Å‚ starzec. - Jestem
Magiem a nie rycerzem i nigdy w życiu nie byłem właś-
cicielem zamku. Poza tym, tak jak mówi Sir John, masz
coś, co można nazwać specjalnymi uzdolnieniami, żeby
poradzić sobie w takiej sytuacji.
- Cieszę się, że tak myślicie - powiedział Jim niezbyt
pewnym tonem. Zwrócił się do Angie: - Jak wyglądają
sprawy zapasów, moja droga?
- Mamy ich tyle, że wystarczą na ładnych kilka miesię-
cy. Do zimy możemy żywić wszystkich znajdujących się
w obrębie murów, nawet tych przybyłych ostatnio. Nie
wyobrażam sobie, żeby węże tkwiły tu tak długo, jeśli nie
uda im się nas dostać.
- Ani ja - przyznał Smoczy Rycerz, patrząc na żonę
z podziwem. - Jak udało się nam zgromadzić aż tyle
zapasów?
- Nie nam, tylko mnie - wyjaśniła Angie. - Robiłam
to wówczas, kiedy byłeś poza domem. Odpowiednio zabez-
pieczyłam całe zbiory, a część zboża i warzyw dokupiłam.
Moim głównym celem było zabezpieczenie bytu wszystkim
naszym poddanym. Zadbałam, by nie cierpieli głodu. Ale,
słuchając Geronde, zgromadziłam także odpowiednie za-
pasy na taki wypadek, jaki zdarzył się właśnie teraz.
- Dokupiłaś jeszcze żywności? - zapytał Jim. - Jak
więc wyglądają nasze... - przez chwilę poszukiwał okreś-
lenia nie do końca zrozumiałego dla ludzi z czternastego
wieku - ...rezerwy finansowe?
- Właściwie nic nam nie zostało - oświadczyła słodkim
głosem Angie.
- Nic nam nie zostało!
- Nie, ale mamy jedzenie dla naszych ludzi, materiały
na ich schronienia i opał aż do wiosny. To chyba ważniejsze
od pieniędzy. Masz wszystko, co konieczne do utrzymania
przy życiu ludzi, którzy w przyszłym roku znowu zbiorą
dla nas zapasy. Jesteś więc bogaty, mój drogi panie.
- Rozumiem - przyznał Smoczy Rycerz. - Zrobiłaś
to wspaniale, Angje. Stale mnie zadziwiasz.
- Ktoś musi! - zauważyła pani zamku Malencontri,
ale zadziorność w jej głosie znikała stopniowo, a patrząc na
nią Jim wiedział, że jest z siebie dumna.
Odwrócił się w stronę muru i wyjrzał przez blankę.
- To dla mnie wielka ulga, gdy wiem, że jesteśmy
tak dobrze przygotowani. Nie mam jednak pojęcia, jakiego
rodzaju broni powinniśmy użyć przeciwko takim na-
jezdzcom.
- Przy odrobinie szczęścia strzały z szerokim grotem
mogą je razić - odezwał się Dafydd. -Trzeba tylko trafić
w otwartą paszczę pod odpowiednim kątem, żeby pocisk
sięgnął mózgu. Zanotowałem już pewne sukcesy. Nie jest
to jednak proste, kiedy trzeba strzelać z góry. Strzała nie
sięgnie celu, jeśli wąż nie podniesie łba odpowiednio [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl