[ Pobierz całość w formacie PDF ]

z jej wybuchami złości i obiadami o godzinie trzeciej, albo dziadek, który spokojnie powie-
dział, \ebyś nie starał się nic zrozumieć? A mo\e ta dziewczyna, która zaraz stąd wyjedzie, bo
ju\ kończą się wakacje? No, kto ci został? Ojciec?
Ojciec...  przyjdz do mnie zawsze ze wszystkim, z czym będziesz chciał... Tak,
przyjdz do mnie. A ty z czym do mnie przyszedłeś? Gdzie ty byłeś, kiedy trzeba było mi po-
wiedzieć to, co najwa\niejsze? Dlaczego zgodziłeś się, \ebym jechał? Teraz ju\ za pózno,
\eby coś mówić. Dobrze, pojadę stąd! Nic tu ode mnie nie zale\y , wszystko się dzieje za
moimi plecami. PrzydzielajÄ… mnie, jak walizkÄ™...
Gołębie patrzyły na mnie, a ja na rudego. Tyle razy uciekał nam, ale wracał do swoje-
go gniazda... Głupi, zwykły gołąb, a przecie\ ma gniazdo. Co ja mam? Te gołębie... I to ju\
wszystko?
Początkowo chodziła ta myśl jakby koło mnie, z daleka, bojąc się zbli\yć. A mo\e to
ja odsuwałem ją, bo czułem, \e to jest zła myśl. Ale teraz wiedziałem ju\, \e się jej nie oprę.
Bo nie chcę się jej oprzeć. Wstałem i otworzyłem okienko. Jednego po drugim, wyrzuciłem
wszystkie sześć gołębi księdza Majchrzaka. A ka\dy, ledwo tylko poczuł powietrze pod
skrzydłami, wystrzelał w górę jak z procy!
Otwarłem drugie okienko i trzecie. W gołębniku powstało zamieszanie, wyleciał rudy,
za nim inne gołębie. Te, które dreptały po desce, jakby zastanawiając się, co robić, spychałem
sam. Ogarnęła mnie jakaś wściekłość. Gwałtownie rzuciłem się po gołębniku, wyszarpując
drzwiczki klatek, przewracając miski z wodą. Gołębie płoszyły się, trzepocąc skrzydłami lata-
ły jak oszalałe po strychu. Cała chmura gołębi, a ja w środku, wygarniający z klatek coraz to
nowe...
Nic mi po nich, niech lecÄ… gdziekolwiek! Jutro, pojutrze wyjadÄ™ stÄ…d na zawsze, nie
mam ju\ gołębi i nie będę miał. Nic ju\ nie mam. śadna dobra granica nie oddziela ju\ moje-
go gołębnika od całego świata...
Pchając się do okienek, biły mnie skrzydłami po twarzy, niektóre siadały na ramio-
nach, na głowie, czepiały się ubrania. Zdejmowałem je i wyrzucałem na dwór. Niech i one nie
mają swojego gniazda, niech lecą w świat! Nie chcę ich widzieć. Jeszcze tylko dwa, jeden...
I ju\ spokój, nie ma gołębi, jestem sam...
Nie. W najciemniejszym kącie coś się rusza... Skoczyłem tam, ale zabrakło mi odwa-
gi. Tam były małe. Brzydkie, nie opierzone jeszcze pisklęta, a przy nich wielki gołąb. Patrzał
na mnie i wydawało mi się, \e on jeden się nie boi. Ochraniając małe siedział spokojnie, jak-
by jakaś inna siła, większa, kazała mu przeciwstawić się mojej złości.
 Dobrze, zostańcie!  pomyślałem.  I tak was kot ze\re. Zrobiło się cicho.
Zamknąłem strych na klucz i zbiegłem na podwórko. Dopiero tutaj spostrzegłem, \e
cały jestem spocony i głowę mam gorącą, jak w grypie, i wysuszone gardło a\ boli...
 Co, robisz porządki w klatkach? Wypuściłeś je na spacer?  spytał Lach, który prze-
rwał rąbanie drzewa i wyszedł z komórki. Wskazał ręką w górę.
 Aadnie idÄ…!
Zadarłem głowę: nad domem kołowały moje gołębie. Rozpadały się na mniejsze gru-
py i znowu łączyły, wyglądały jak wielka trąba powietrzna, wzbijająca się coraz wy\ej.
 Tak. Zrobiłem porządek!  odparłem. I pomyślałem sobie:  Załatwiłem jedną spra-
wę, choć nie najwa\niejszą, ale wa\ną... Mogę ju\ wyjechać. Nie było mi jednak wcale l\ej
ni\ godzinÄ™ temu.
Nie mogłem się zmusić, \eby nie patrzeć na gołębie, których się pozbyłem. Przypo-
mniał mi się jakiś film: w podobny sposób krą\yły na nim sępy nad karawaną, która ugrzęzła
w piasku pustyni... i do nich nale\ało tam ostatnie słowo. Ale gołębie to nie sępy na pustyni.
Po paru minutach odleciały znad domu gdzieś dalej, w ró\ne strony, po kilka, po kilkanaście.
Postanowiłem pójść w kierunku kopalni, naprzeciw ojcu. Powinien ju\ chyba wracać.
Tak, porozmawiam z nim na ulicy. Kiedy dojdziemy do domu, ju\ i ta najwa\niejsza sprawa
będzie załatwiona...
I nagle spostrzegłem, \e na komórkach siedzi jeszcze jakiś gołąb. Nie poleciał
z innymi? Podszedłem bli\ej: to był rudy. Gwizdnąłem na palcach. Ale nie spłoszył się. Więc
rzuciłem w niego czymś, co trzymałem w dłoni. I wtedy uświadomiłem sobie, \e to był klucz
od strychu, od gołębnika... Rudy nie zwracał na mnie \adnej uwagi. Bezczelnie paradował
przed moimi oczami, spacerując po dachu komórek raz w jedną, raz w drugą stronę.
20
Ojciec mówił:
 Więc tak! Powiadasz, \e wiesz wszystko od dziadka... Wszystko! Nie u\ywaj tego
słowa. Wszystkiego nikt z was nie będzie nigdy wiedział. Bo to niemo\liwe. To tylko babce
wydaje się, \e czarne jest zawsze czarne, a białe jest białe. Mówili, \e nie chcę powiedzieć ci
prawdy... No, więc powiedzmy, \e teraz ju\ znasz prawdę. Twoja matka wyjechała, tak.
I mo\e ju\ tu nie wróci...
Szliśmy z ojcem nad rzeką, mówił półgłosem, na pozór spokojnie, jakby do samego
siebie:
 Dlaczego nie po\egnała się z tobą? Spałeś wtedy, więc nie wiesz... pocałowała cię
i płakała. Uwa\ała, \e lepiej ci nic nie mówić... na razie. Bo mo\e jeszcze się wszystko ina-
czej uło\y. Nie rozumiesz tego. Tak, dziadek ma rację: nie staraj się zrozumieć. To trudne
sprawy... dla babki te\ za trudne. Ta historia o sanatorium została wymyślona nie dla ludzi.
Gwi\d\ę na sąsiadów! To było wymyślone dla ciebie... Musimy dać matce trochę czasu, mo-
\e parę miesięcy... jeszcze wszystko się mo\e zmienić. I wtedy wróci... To ci musi na razie
wystarczyć. Rozumiem, jesteś roz\alony, na wszystkich... Co? Tylko nie tym tonem, Jurek!
Nie tym tonem do mnie...  Weszliśmy na most, potem na chodnik głównej ulicy, mijali nas
teraz ludzie, szliśmy bardzo wolno.  Musisz uwierzyć, \e widocznie musiało tak się stać.
Nie, nie w czerwcu to zostało postanowione, ale du\o wcześniej. Matka chciała, \eby... Do-
brze. Masz rację. Nie mówmy o nas, mówmy o tobie. To jest dla ciebie najwa\niejsze, po-
wiadasz. Gdybyś jeszcze tylko mógł uwierzyć, \e to jest i dla nas najwa\niejsze...
Jakby gdzieś przed siebie, nie do ojca, powiedziałem ostro:
 Chcę jechać do mamy... Choćby jutro. Tak, pojadę jutro!
Był zaskoczony, przystanął.
 Chcesz jechać... Czy jesteś pewien, \e chcesz? Mo\e porozmawiamy jeszcze o tym,
spokojnie... na przykład za parę dni porozmawiamy o tym wszystkim?
Nie namyślałem się ani przez chwilę. Nie ma ju\ o czym rozmawiać. Jeśli muszę je-
chać, lepiej wyjechać ju\ jutro.
 Nie. Jadę jutro! Nie chcę tu zostać... Rozumiesz? Teraz ju\ nie chcę!
Staliśmy naprzeciw siebie, przedłu\ało się milczenie. Ojciec odwrócił głowę. Powie-
dział cicho, prawie obojętnie:
 Nie chcesz... Dobrze, rozumiem. Nie mówmy ju\ o tym. Pójdę teraz na pocztę
i nadam depeszę do matki. Wyjedziesz jutro po południu...
 Na pewno jutro?  upewniałem się z jakimś maniackim uporem.
Skinął głową i odszedł gwałtownie. Ale po paru krokach, zwolnił, zwalniał coraz bar-
dziej... Szedł przygarbiony, z rękami zało\onymi do tyłu, jak chodzą starzy, zmęczeni ludzie.
Podbiegłem do niego.
 Pójdę z tobą na pocztę... powiedziałem.
Do rynku nie wymieniliśmy ju\ ani jednego słowa. Szliśmy chodnikiem obok siebie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl