[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tak!
Dobrze!
Tak niechaj będzie!
Bij po sam trzonek, Niemcze! Nie żałuj ani jego, ani siebie, Moskalu! Szarp go, jak wilk,
zębami! Do ostatniego tchu!
Uchodzimy z tego miejsca, gdzie, zda się, jeszcze słychać wściekłe jęki z milczącej ziemi,
gdzie w szumie liści łka płacz umierających. Droga, co znika w trawie, prowadzi nas na
wzgórza, gdzie rosną najwyższe drzewa. Wiązy ogromne, obłamane, koślawe, tworzą z koron
swych jakby baldachim dziwnego kształtu.
U podnóża tych drzew zatoczone jest koło rozległe z grubych kamieni, które tu zostawił
lodowiec czy Wisła pradawna porozrzucała po polach. Stoją wokół, jakoby niewysokie men-
hiry w wyniosłej trawie, prowadząc kamienną aleją do środkowego dolmenu, gdzie jednak
rzucają się w oczy najzupełniej nowoczesne, czarne, równo w głazie kute litery:
29 DEUTSCHE, 37 RUSSEN GEFALLEN 1914
Na niewysokich menhirach, z których każdy ma jednako ostre zakończenie, czytamy, obok
niemieckich, nazwiska owych Deutsche wyryte w twardym kamieniu:
,,Moczyński, Rogoziński, Fabiński, Kornowski, Krajewski, Rekowski, Zakrzewski ...
A na obłych lodowcowych czy wiślnych kamieniach czytamy, obok rosyjskich, nazwiska
owych Russen, którzy wbiwszy noże po rękojeść w piersi wrogów śpią tu na wieki u pograni-
cza ich boju:
Wąsowicz, Zabielski, Galewski, Wiktor, Szczerbiński ...
Uczucia nasze schwytane zostały w potrzask. Ani w prawo teraz, ani w lewo! Jesteśmy w
położeniu Puka polującego zajadle na drozda.
73
Uciekamy z tego miejsca naszej fatalnej pomyłki. Szumi w dole łan żyta. Tam pójdziemy!
Tam na nas czeka radość!
Dołem ciemne, śródzdzbłem wodnistozielone, górą rdzawe, brunatnokłose rośnie i buja w
dobie swego kwitnienia. Obłoki faliste, to śniade, to pociemniałe, snują się po nim na obraz i
podobieństwo chmur niebieskich. Kwiaty żytnie, pylniki zwisające na niteczkach cienkich jak
włosy, oblegają plewy wybiegające w ość świetlistą. Pręciki kwiatów pokazały się już i wi-
rują, roją się w tym ogromnym kłośnym morzu. Ponad wzrost wysokiego mężczyzny wybu-
jały, przelewa się ciemniejącymi kłosami ten dar niebios dla niskiej ziemi, płynie w dal. Pławi
się w rozkoszy naszych oczu łan żytni o krańcach niedosięgłych.
Trafiliśmy na ścieżkę, co przecina niwę na poprzek, i zapadliśmy z głowami, ponad któ-
rymi szum się przechadza, w tę krzycę błogosławioną, dzieło wielkiej pracy człowieczej.
Dołem wahają się za wiatrem tam i sam seledynowe zdzbła, a wśród nich tulą i chyłkiem pę-
dzą żywot podjadki, pasożyty i wysysacze soków ognicha, mak, kąkol, zbiedniała koni-
czynka istna babina wiejska, małojadek i mężowski poszturchaniec niedbały rumian, lek-
komyślny chaber, jasieniec, mietlica, i stokłosa, udająca zboże.
W pewnej chwili ze wzniesienia, które pozwala ogarnąć oczyma całe pole, widzimy naj-
dziwniejsze zjawisko. Wiatr nasycony wilgocią, niosący się z nadwiślańskich łąk, od strony
ciemnych i posępnych chmur, zdmuchnął z krańców łanu i wydzwignął na swym podmuchu
ponad żytnie pole jakowąś śniadą, białawą chmurę. Było to niby dym falujący nad kłosami,
niby tuman. Niosło się to nisko nad równiną, zakrążyło się, zawinęło kłębem rozległym i kę-
dyś, wśród nas, rozwiało. Wnet w innej stronie niwy ukazało się to samo przedziwne zjawi-
sko. To w naszych oczach zaszło, dokonało się opylenie żyta, zapłodnienie na całym jego
obszarze.
Zachwycający ów widok pozwolił nam zapomnieć o wojnie, o śmierci, o przeszłości. Pod-
niósł do góry nasze uczucia, iż, jako obłok ów unoszący się z żytniej przestrzeni, jedną się
stały modlitwą.
Lecz oto na skraju horyzontu inny się obłok ukazał. Postrzegliśmy go z niepokojem. Sta-
lowej barwy, z żółtopopielatym odcieniem, żelaznego kształtu, który się spiętrza jakoby w
łańcuch dalekich gór, obwieszona u dołu kłębami o poszarpanych brzegach gradowa chmu-
ra. Gzygzaki piorunu już w niej migają, podobne do iskier skrzesanych przez młot, wciąż ku-
jący w szale pracy. Aoskot i grzechot przerazliwy, szum złowieszczy wciąż tam rzegoce.
Mróz powiał z tego dziwowiska nadchodzącego ku wielkiej niwie. Ciemno na niwę padło.
Zaszeptały bojazliwie, zasepleniły nieudolnie ości, plewy i mlecz kłosów. Dreszcz przeraże-
nia przeleciał poprzez powierzchnię i wnętrza szypułek. Zlepa zemsta gna w te strony ciche
drogą walki wiatrów, kłębiąc się kołem, w wirze wichrów, wśród dolnych i górnych podmu-
chów, niosąc w swym łonie złomy lodu, groty ostrokończyste, kule spłaszczone i obłe bryły
najeżone szyszkami. Po każdej błyskawicy sypnie nawałnica kamieni lodowych, furczących
jak pociski, miotane z procy. Legną wnet poprzetrącane badyle. Padną na ziemię młodociane
kłosy. Starga je na pustą kłoć, zmaści uderzenie nieszczędne, wdepce w rozmiękły ił, rozgnie-
cie i pokruszy. Nieopisanie piękny szyk, porządek i wykwit zboża, zwierciadło rozumu czło-
wieka, w mierzwę potarganą przemieniony zostanie. Siad kolistych biegów, tańca wpółkrąg,
pijanego szaleństwa bestii niebieskiej, odrysuje się w swej ohydzie na ogromie miazgi zbo-
żowej. Postrzały gradu zniweczą nie tylko żyta, lecz przeszukają i przetrzebią gaje, ażeby
trafić na zatajone w gęstwinie gniazdo słowicze. Zdruzgocą dzieło miłości, które teraz strwo-
żona matka osłania skrzydłami, a tkliwy ojciec osypuje ostatnimi płatkami przekwitających
kwiatów, ostatnim przyśpiewem kończącej się pieśni.
Słyszysz, jak wre nad nimi, kręcony wirem w gromadzie chmur, ogrom okruchów gradu?
Dlaczego? Dlaczego? szepcą strwożone twe usta, przyjaciółeczko moja. Oczy twe szu-
kają w moich oczach nie tylko odpowiedzi, lecz poratunku.
A cóż ja?
74
Patrzę bezsilnymi oczyma z naszego pagórka na bieg potęg niebieskich. Cóż mogę pora-
dzić kłoszącej się niwie?
To właśnie ty, która już dziesięć lat żywota swego liczysz i tak tym chętnie imponujesz
światu, co cię za niedorosłe dziecko jeszcze chce uważać może w tym wszystkim prędzej
poradzisz niż ja. Módl się!
Moje rozumienie było zawsze pomyłką. Każdy uczynek, każdy akt dokonany przez moje
serce chybiał celu. Wszystko zawsze inaczej wypadało, niżem zamierzył, przewidział, obli-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]