[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się, \e będziemy mieć za sąsiadkę kobietę, prawda? - zwróciła się w stronę Tiffany.
- Oczywiście.
- Teraz zostałyśmy tu tylko my i Randy. Randy prowadzi szkołę przetrwania, wiesz, te
wszystkie wycieczki do puszczy z kajakami, plecakami, namiotami i tropieniem śladów. -
Doris strzepnęła lekcewa\ąco palcami. - Przed tobą lokal wynajmował Seth. Był
emerytowanym księgowym i prowadził biuro rachunkowe. Nawet dobrze mu szło, ale zeszłej
zimy zachorował i zaprzestał działalności.
Doris uwielbiała plotkować, a \e okazji ku temu było znacznie mniej ni\ chęci, więc teraz
usiłowała odbić to sobie z nawiązką.
- Słyszałam, \e wychodzisz za młodego Lafferty ego.
- Za miesiąc - odparła rozanielona Bliss.
- Widzę, \e idziesz śladami ojca - zauwa\yła z przekąsem Doris.
- Być mo\e - ucięła Bliss, z czego Tiffany wywnioskowała, \e nawet Księ\niczce nie w
smak mał\eństwo Johna z Brynnie, długoletnią kochanką, z którą romansował jeszcze za
\ycia swojej \ony Margaret, matki Bliss. Brynnie dopięła swego i ju\ niedługo miało się
odbyć huczne wesele. - Chciałabym ubezpieczyć wynajęty lokal. - Bliss wróciła do celu swej
wizyty. - Mam tu listę wyposa\enia: komputery, faks, kopiarkę, drukarkę i meble. - Zaczęła
omawiać z Doris szczegóły polisy, podczas gdy Tiffany drukowała faktury. Piąte przez
dziesiąte słyszała, jak Doris oferuje Bliss najbardziej korzystne oferty ubezpieczeń na \ycie,
samochód i od następstw nieszczęśliwych wypadków.
- Mo\emy zagwarantować ci pełen pakiet ubezpieczeń, a w dodatku jesteśmy po sąsiedzku -
zachwalała usługi agencji Doris.
- Przemyślę to.
- Wspomnij o nas ojcu. Jego te\ chętnie ubezpieczymy. - Doris kiwnęła głową w stronę
Tiffany. - Ona jakoś się nie kwapi, \eby zatelefonować, a przecie\...
- Doris! - Tiffany stanowczo ucięła potok wymowy swojej szefowej, która nie znała umiaru,
gdy w grę wchodziły interesy. - Nie musisz rozmawiać z Johnem, Bliss. Niech Doris sama do
niego zadzwoni, skoro jej tak na tym zale\y.
- Nie omieszkam. Zaatakuję Johna zaraz po ślubie.
- Zwietna myśl.
- Nie mo\na mieć chyba do mnie pretensji o to, \e się staram, co? - Doris wręczyła Bliss
komplet dokumentów.
- Ja z pewnością nie mam pretensji - odparła Bliss, chowając dokumenty do torby. - Wiesz,
Tiffany, liczę na to, \e umówimy się na kawę lub lunch, \eby pogadać, a przy okazji lepiej
się poznać.
- Jeśli to twój pomysł, a nie Johna, to chętnie. Nie zamierzałaś mnie namawiać, \ebym
przyszła na jego ślub?
- Chyba \artujesz. - Głos Bliss brzmiał najzupełniej szczerze. - Ale, oczywiście, decyzja
nale\y do ciebie. Nie myśl sobie, \e łatwo mi przyszło zaakceptować jego najnowszy pomysł
pojednania całej rodziny, szczególnie \e \eni się z Brynnie. Minęło przecie\ tyle lat... staram
się jednak właśnie dla dobra rodziny. Chciałabym zacząć od spotkania z tobą, o ile nie masz
nic przeciwko temu. - Bliss spojrzała kątem oka na Doris, która z rozszerzonymi oczami
kibicowała pełnej napięcia scenie między przyrodnimi siostrami. - Dziękuję za polisę, Doris -
powiedziała. A potem znów zwróciła się do Tiffany: - Zadzwonię, jeśli pozwolisz.
- Kiedy tylko chcesz.
Doris odprowadziła Bliss wzrokiem, a gdy zniknęła ona za drzwiami, rzekła z namysłem:
- Chyba mogłabyś być trochę uprzejmiejsza.
- Tylko dlatego, \e przed chwilą dała nam zarobić?
- Polisa nie ma z tym nic wspólnego. Powinnaś być milsza, bo to jest, do cholery, twoja
siostra!
- Przyrodnia.
- To nie ma znaczenia. - Doris poprawiła stos papierów na biurku. Wargi miała ściągnięte,
między umalowanymi na czarno brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. - Szczęściara z
ciebie, wiesz? Co siostra, to siostra, nawet przyrodnia. To ktoÅ› wyjÄ…tkowy, wa\niejszy ni\
najlepsza przyjaciółka. Nie ma dnia, \ebym nie wspominała mojej.
Tiffany poczuła się nieswojo. Rodzona siostra Doris niespełna rok temu zmarła na serce.
- Pewnie masz rację - powiedziała cicho.
- śadne tam pewnie , kochana. Mam rację, i ju\. To nie wina Bliss, \e John to łajdak,
który wyparł się innych swoich dzieci. Moim zdaniem, Tiffany, równie dobrze mo\esz go za-
akceptować, jak i zlekcewa\yć. Twój wybór. Z siostrami to zupełnie inna sprawa. To dar od
losu. Nie przegap szansy. Zajmijmy siÄ™ teraz raportami o wypadkach, a potem poplotkujemy
sobie o twoim \yciu uczuciowym.
- Nie mam wiele do opowiadania - powiedziała Tiffany.
- Więc najwy\szy czas to zmienić. Wyobraz sobie, \e znam pewnego miłego rozwodnika z
czwórką dzieci: czterdziestka, metr osiemdziesiąt pięć, piękne niebieskie oczy i zabójczy
uśmiech. Co ty na to?
- Wycofałam się z rynku.
- Ma świetną pracę, poczucie humoru i...
- Jak mówiłam, nie jestem zainteresowana.
- Ale\ nie mo\esz całe \ycie być w \ałobie, kochana - łagodnie upomniała Doris, unosząc
wzrok znad okularów do czytania.
- To nie chodzi o \ałobę, naprawdę.
- To dlaczego nie umówisz się na piwo albo na tańce?
- Jeszcze nie dojrzałam.
Doris podeszła do dzbanka z kawą i wylała resztkę do swojej fili\anki, która, jak zwykle,
miała brzegi zabrudzone szminką.
- To postaraj się dojrzeć, Tiffany.
- Postaram siÄ™.
- Kiedy?
- Niedługo - obiecała, wiedząc dobrze, \e to kłamstwo. Nie mogła wykrzesać z siebie
\adnego zainteresowania mę\czyznami. I nic nie wskazywało na to, by sytuacja miała się
zmienić. A J.D? - przypomniał głos wewnętrzny. Tiffany zrobiła to, co zawsze w takich
wypadkach: kompletnie go zignorowała.
- Dobrze pan trafił - powiedział Maks Crenshaw, mę\czyzna o charakterystycznej jajowatej
głowie i twarzy gęsto upstrzonej piegami. Obwoził J.D. po wietrznych, pagórkowatych
terenach wokół Bittersweet. Trawa była z\ółkła i wypalona, za to płoty kolejnych mijanych
farm zdobiły bujne, barwne pnącza. - Nie znam się na uprawie winorośli, do czego się od
razu szczerze przyznajÄ™. ZawiozÄ™ pana w pobli\e Ashland i Medford. SÄ… tam winnice.
Słyszałem, \e uprawiający je osiągają rekordowe zbiory, bo ziemia jest takiej klasy, \e
praktycznie wszystko samo rośnie.
J.D. puszczał całą tę paplaninę mimo uszu. Patrzył przez zakurzone okno na niewielkie
stada bydła i dębowe zagajniki, urozmaicające monotonię krajobrazu. Na głos Crenshawa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]