[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Usłyszał kliknięcie wyłącznika i w holu rozbłysło
światło, ukazując Tarę w pielęgniarskim mundurku
i z blond loczkami wokół zdenerwowanej twarzy.
Poznała go i z trudem wyjąkała.
- Jezu, Andover, ale mnie przeraziłeś...
- Naprawdę?
- Siedzisz tutaj w ciemnościach, jak jakiś... -
przerwała, żeby odetchnąć.
- Jak kto?
Zignorowała jego pytanie, zatrzasnęła drzwi wej
ściowe i przeszła do salonu.
- Więc co tutaj robisz? Pilnujesz mojej choinki?
Był to słaby żart i Clint się nie roześmiał.
- Nie masz żadnego szacunku dla autorytetu.
Rzuciła torbę na stół.
- Mam, jeżeli prośba jest rozsądna.
- Czy moje prośby są nierozsądne?
Siadła na kanapie naprzeciw niego i wzniosła ręce,
wołając o pomstę do nieba.
- Poszłyśmy kupić choinkę, w publicznym miej
scu. Wielka sprawa!
Doprowadzała go do szaleństwa. Nie tylko ciało,
ale i rozum.
- Nie chodzi o choinkę, Taro, tylko o ciebie tutaj,
samą. Przecież weszłaś do pustego domu. Ktokolwiek
mógł tu na ciebie czekać...
- Ale ty czekasz.
- Poddaję się. Jesteś niemożliwa - mruknął przez
zaciśnięte zęby.
- Clint, ten facet od listów nie poluje na mnie.
- Takie świry, jak on, nie zwracają uwagi na szcze
góły. Po prostu działają, przeważnie głupio.
- Te wszystkie listy były na temat Jane...
Zerwał się na równe nogi.
- Czy nie możesz chociaż raz mi zaufać? Czy to
jest takie trudne?
- Tak - odpowiedziała spokojnym tonem, chociaż
w oczach widać było furię.
- Dlaczego?
Nic nie odrzekła, a on chciał ją złapać i potrząs
nąć. Brakowało mu już cierpliwości. Staje na głowie,
żeby dowiedzieć się czegoś na temat drania, który gro
zi Jane i Autumn, a tu jeszcze Tara odmawia współ
pracy.
Schwycił ją za rękę i ściągnął z kanapy.
- Dlaczego, Taro? Bo polegać na kimś, ufać mu,
to niebezpieczne? Bo oznacza to brak kontroli?
Uniosła brodę odrobinę.
- Mówisz to z własnego doświadczenia, Andover?
- Może. Może właśnie dlatego łatwiej mi zauważyć
to u ciebie? - odpowiedział odważnie.
- Podobnie, jak ty, kontrola to wszystko, co mam.
- To jest szaleństwo.
- Nie, przetrwanie. Zawsze tak było.
Rozumiał wszystko, co mówiła, bo były to jego
własne słowa. Dlaczego więc zmuszał ją, żeby z tego
wszystkiego zrezygnowała? Jeśli sam przyjął taką po
stawę, dlaczego nie mógł jej zaakceptować u niej?
- Nie sądzę, żebyś kontrolowała wszystko tak, jak
sobie wyobrażasz - powiedział, dotykając ręką jej je
dwabistej szyi.
- O co ci chodzi?
- Znów nie masz przyzwoitki na noc. Pozwoliłaś
Jane zostać u Sorrensonów.
- Jest tam bezpieczna, prawda?
- Tak, jest bezpieczna.
- Więc?
- Może ty nie jesteś.
- Mam ciebie do ochrony...
- To nie jedyny powód, dla którego tu jestem.
Wsunął kolano między jej uda.
- Czy jesteś tu dlatego, że chcesz być ze mną?
- Chcę być z tobą przez cały czas - jęknął, opie
rając się czołem o jej czoło. - Wariuję bez ciebie.
Mimo zmęczenia po całej zmianie w szpitalu Tara
poczuła gorąco w podbrzuszu. W dodatku wyglądał
tak przystojnie, ubrany na czarno, z rozpiętym kołnie
rzykiem. I ta jego bliskość, zapach, dotyk.
- Gdyby coś ci się stało, to nie wiem...
- Nic mi się nie stanie - uspokajała Tara. - Ty je
steś tutaj.
Uniosła głowę i pocałowała go w usta. Objął ją
w pasie i przyciągnął do siebie. Wydawało się, że ją
rozgniecie, przyciskając tak mocno, gdy okrywał ją po
całunkami.
Bawił się jej wargami, językiem, a ona wyobrażała
sobie, jak byłoby cudownie, gdyby każdego wieczoru
po powrocie do domu znajdowała go tutaj, a on ca
łowałby ją na powitanie i zanosił do łóżka. Ich łóżka.
Chyba zwariowała. Ich łóżka.
Nie powinna w ogóle o czymś takim myśleć i robić
sobie nadziei, bo w najlepszym przypadku ta historia
może się zakończyć kilkoma wspólnymi nocami.
Odsunęła się od niego odrobinę, nie tak zupełnie,
ale tyle, żeby ostudzić głowę i wszystkie inne gorące
miejsca na swoim ciele.
- Co myślisz o tej choince? - spytała.
- Aadna.
- Nic cię to nie obchodzi - podniosła głowę.
- Nie za bardzo.
Zaśmiała się.
- Andover, ten dom i ty potrzebujecie trochę świą
tecznego nastroju.
- A co masz na myśli? - spytał, wsuwając nogę
głębiej między jej uda.
Czuła w uszach swoje tętno i opowiadała spokojnie:
- Zwiatełka, ozdoby, może jakieś kolędy.
- Nie śpiewam. - Jego ręce zsuwały się po jej ciele.
- Nie? -
- Nie. - Zatrzymał się przy troczkach od spodni.
- A może w jakiś inny sposób uprawiasz muzykę?
Uśmiechnął się szeroko, rozwiązał jej spodnie i zsu
nął na podłogę.
- Siostro Roberts, podejdzie siostra do mnie?
- Chyba tak.
Objęła go mocno za szyję i pocałowała. Czuła, że
zdobywa jego serce tak, jak on zdobył jej kiedyś, daw
no temu.
Oparła brodę na ręce i z nogą przełożoną przez jego
udo uśmiechnęła się, patrząc na rumowisko wokół sie
bie. Kanapy już dawno nie zdobiły poduszki, stolik
do kawy leżał przewrócony i wszystko, co na nim sta
ło, znajdowało się na podłodze, a ona i Clint byli do
piero rozebrani od pasa w dół.
Byli tak spragnieni siebie, że nie przejmowali się
takimi głupstwami, jak pójście do sypialni czy całko
wite rozbieranie. To zostawili na pózniej.
Tara pocałowała Clinta pod uchem, po czym sze
pnęła:
- Powiedz mi coś, o czym nikt nie wie.
- Hm, czego nikt nie wie. - Przeciągnął się i po
głaskał jej plecy. - Masz maleńkie różowe znamię za
prawym uchem.
- Nie takie coś. Coś o tobie, czego nikt nie wie.
A moje znamię to nie taki znów sekret. Widziały je
też inne osoby.
- A kto taki?
Zaśmiała się, widząc jego zazdrość.
- Powiem ci, ale musisz obiecać, że nie będziesz
taki nieszczęśliwy.
- Wcale nie jestem nieszczęśliwy. Więc kto je wi
dział?
Westchnęła i wyznała swój sekret.
- Moja mama i mój lekarz.
Klepnął ją pieszczotliwie po pośladku.
- No, to chyba jeszcze nie tak zle.
- To brzmi jak tekst bardzo zaborczego kochanka,
wiesz o tym?
- Chętnie byłbym znów zaborczy - szepnął.
- Na dzisiejszą noc?
Słowa te wymknęły jej się nieumyślnie, ale mo
że tak miało być, może oboje zadawali sobie to pyta
nie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl