[ Pobierz całość w formacie PDF ]
miała energii, by być miłą, nie widziała sensu walki o cokolwiek.
Była pozostawiona sama sobie, zdana na siebie, zagubiona i
przerażona.
Bywały poranki, gdy budziła się i marzyła, żeby wreszcie po
nią przyszli, byle tylko udręka czekania na nich wreszcie dobiegła
końca.
Marcel van der Vos, pieszczotliwie zwany przez kolegów z
wydziału lisem, niestety z powodu nazwiska, a nie wrodzonego
sprytu, siedział naprzeciwko podejrzanego, rozważając ich
rozmowę.
Marcel pracował w policji ponad dwadzieścia lat i choć
wykonywał swoją pracę z zaangażowaniem, nigdy nie łudził się,
że kiedykolwiek zrobi karierę. Nie miał tego czegoś, co jego
koledzy nazywali fachowo „zawodowym węchem”. Marcel miał
na koncie kilka rozwiązanych spraw i kilka ciągnących się w
nieskończoność, ale nic spektakularnego lub skandalicznego, nie
na tyle, by ściągnąć czyjąś uwagę. Lubił swoją pracę i zwykle nie
dotykały go sukcesy lub porażki innych, choć od czasu do czasu
miewał zawodową chandrę, po raz kolejny słysząc o osiągnięciach
gwiazd wydziału.
Być może to właśnie ta chandra zadecydowała. Marcel w
głębi duszy czuł, że coś mu nie leżało, sam nie wiedział co, ale
wyjścia miał dwa: oddać podejrzanego w ręce Groena i jego ekipy
i być może znów potem oklaskiwać jego kolejny sukces lub wziąć
sprawy w swoje ręce. W gruncie rzeczy anonimowy telefon
skierowany był personalnie do niego, choć teraz wydawało mu się
to podejrzane. Dlaczego ktoś miałby przekazywać informacje
właśnie jemu, a nie głównemu prowadzącemu śledztwo? Kiedy
jednak zadzwonił telefon i głos informatora powiedział mu, gdzie
boss, na którego od dawna kręcą pętlę, właśnie ubija interes, w
biurze nie było już nikogo. Panowała przedświąteczna atmosfera i
wszyscy powoli dawali sobie na luz. Marcel zebrał ekipę i wpadł
pod podany adres, gdzie oprócz nielegalnego burdelu, nielegalnej
broni i kilogramów koki, zastał też podejrzanego w towarzystwie
jakiegoś Marokańczyka i śmierdzącego marychą blondyna, obaj
byli jednak nieprzytomni i tak pokiereszowani, że z miejsca
zabrała ich karetka. Marcel przyjrzał się uważnie podejrzanemu,
stukając rytmicznie palcami w powierzchnię stołu. Facet miał
krótko zgoloną czaszkę, zielone zmrużone oczy z nisko
zawieszonymi nad nimi brwiami i kwadratową szczękę. Marcel nie
miał problemu z uwierzeniem w jego tożsamość jako Gera. A
jednak czuł niepokojące ukłucie i zastanawiał się skąd pochodziło.
Miał przed sobą wydruk z serwera dotyczący niezamkniętej nadal
sprawy zniknięcia młodej Polki, studentki z wymiany
międzynarodowej. Zaginęła pod koniec maja z ulicy w centrum
Utrechtu. Znaleziono po niej jedynie czarny but typu balerinka w
rozmiarze 36, nienoszący niestety żadnych śladów.
– Więc zacznijmy jeszcze raz, panie… eee… Stanford.
Twierdzi pan, że jeśli pójdziemy z panem na układ, poda nam pan
miejsce, gdzie przetrzymywana jest zaginiona…
– Weronika Wilczyńska. – Stanford spojrzał na niego
twardym wzrokiem. – I o wiele więcej. Oferuję wam jak na dłoni
miejsca, nazwiska, daty, liczby.
Marcel zmarszczył brwi. Nagle wiedział, co mu w tym nie
grało. Dlaczego gość miałby pogrążać sam siebie?
– Panie Stanford, dlaczego?
– Obaj wiemy, że macie informatora wśród moich ludzi.
Wcześniej czy później i tak byśmy się spotkali. Powiedzmy, że
liczę na sprzyjający obu stronom układ.
Marcel pokiwał głową i podjął decyzję. Jemu też należał się
jakiś bonus na święta.
– Co to za układ, na którym panu tak zależy, panie Stanford?
– Załatw mi adwokata. Wtedy się dogadamy. Chcę to mieć na
piśmie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]