[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podchodzili coraz bli¿ej, ale ¿aden z nich nie próbował go atako-
waæ. Widz¹c, ¿e na razie go nie ruszaj¹, Ferndin gwałtownie zwrócił
siê w stronê Cymmerianina. Mimo wszystko łatwiej było znieœæ jego
pełne nienawiœci spojrzenie ni¿ tamte oczy...
– O, Czarny Secie, dopomó¿ słudze twemu! – w rozpaczy za-
wołał Ferndin. – Pomó¿, a ja... Tak, barbarzyñco, zbyt wczeœnie
triumfujesz, jeszcze zobaczymy, kto swoim ciałem bêdzie karmił
kruki!
Spi¹ł konia ostrogami i rzucił siê na Conana. Ich miecze skrzy-
¿owały siê ze zgrzytem, tak jak całkiem niedawno na Œwiêtym Tur-
nieju, ale teraz Ferndin czuł, ¿e do powstrzymania naporu potê¿nego
Cymmerianina nie starczy mu nawet tych sił, które zawdziêczał cu-
– 165 –
downemu napojowi. Ledwie nad¹¿ał zasłaniaæ siê przed ciosami,
które spadały nañ ze wszystkich stron. Broni¹c siê, czarownik starał
siê tak ustawiæ swego konia, ¿eby własn¹ nog¹ dosiêgn¹æ nogi Cym-
merianina. Wi¹zał z tym ostatni¹ nadziejê: cienkie stalowe szpikul-
ce, umocowane do nosków butów, z łatwoœcia mogły przebiæ naj-
grubsz¹ skórê, jedno ukłucie i przeciwnik jest ju¿ martwy – przed
trucizn¹, któr¹ u¿ywaj¹ słudzy Seta, nie ma ratunku.
Cofaj¹c siê i robi¹c uniki, Ferndin wbił wreszcie szpikulec w coœ
miêkkiego. Kary koñ zachrapał, stan¹ł dêba i jak skoszony run¹ł na
ziemiê. Conan z koci¹ zrêcznoœci¹ wyskoczył ze strzemion i stan¹ł
obok z uniesionym groŸnie mieczem.
Zapominaj¹c o czarnych jeŸdŸcach, Ferndin zaœmiał siê zło-
wró¿bnie:
– Co, Cymmerianinie, jeszcze raz zachciało ci siê zakosztowaæ
mego miecza?! Tym razem twoja głowa upadnie daleko od ciała!
Zamachn¹ł siê, staj¹c w strzemionach, ale nagle jego koñ ¿ało-
œnie zar¿ał i zacz¹ł siê waliæ na bok: to Biorri podkradł siê od tyłu
i przeci¹ł œciêgna rumakowi barona. Ferndin ledwie zd¹¿ył wyrwaæ
jedn¹ nogê ze strzemienia, gdy koñ padaj¹c całym ciê¿arem przy-
gniótł mu drug¹. Le¿ał na ziemi, ze wszystkich sił staraj¹c siê uwol-
niæ, a ostry ból czerwon¹ mgł¹ zasnuwał mu oczy. Szeroki miecz
Cymmerianina, wysoko uniesiony nad przeciwnikiem, opadł ze œwi-
stem, zasłaniaj¹c œwiatło słoñca, i głowa barona Ferndina, z wysz-
czerzonymi zêbami i wytrzeszczonymi oczyma, odleciała daleko na
bok, prosto pod nogi jednego z czarnych jeŸdŸców.
Ciê¿ko dysz¹c, Conan stał poœrodku pola:
– Koniec... Wróg zabity, ale muszê coœ jeszcze zrobiæ... coœ
jeszcze...
Jeden z czarnych rycerzy nasadził na pikê okrwawion¹ głowê
Ferndina i wolno skierował siê w stronê zamku. Inni ruszyli jego œla-
dem. Po kilku krokach ten, który jechał ostatni, odwrócił siê i wład-
czym gestem wezwał Cymmerianina. Przechodz¹c przez zabitych,
Conan, chwiej¹c siê na nogach, podszedł do swego nieoczekiwane-
go sprzymierzeñca. Spojrzał mu prosto w twarz ukryt¹ pod dziw-
nym hełmem i natychmiast odwrócił wzrok: takim chłodem powiało
z bezdennych czarnych oczu. Ledwie poruszaj¹c ciemnymi ustami,
jeŸdziec rzekł głuchym głosem:
– Ogieñ wszystko strawi, wszystko zabierze... Dusze odzyskaj¹
spokój...
I wolno ruszył w stronê zamku.
– 166 –
XIX
– Nie podoba mi siê to wszystko... – Głos Rudego Biorriego
wyrwał Conana z odrêtwienia. – Nie podoba siê, ale i tak trzeba tam
jechaæ. Masz tu konia, trzymaj wodze. Co prawda, nie mo¿e siê on
równaæ z twoim rumakiem, ale to ju¿ trudno. Ech, szkoda karego!
– Tak, Rudy, trzeba jechaæ i odszukaæ piwnice, o których mó-
wiła stara Mergit. – Conan poklepał po zadzie dereszowat¹ kobyłê,
schwytan¹ przez Biorriego. – Czym oni karmili swoje konie?! Taki
zdechlak do zamku jakoœ mnie dowiezie, ale nie mam pojêcia, jak
bêdê wracał. Chyba trzeba bêdzie kupiæ konia we wsi. No, jedziemy,
bo widzisz, zatrzymali siê, czekaj¹ na nas!
Conan wskoczył na konia i pojechali truchtem w stronê mostu,
gdzie czekali na nich tajemniczy czarni jeŸdŸcy. Widz¹c, ¿e Cym-
merianin pospiesza za nimi, znów wolno ruszyli ku zamkowi. Conan
obejrzał siê, słysz¹c za plecami têtent kopyt – to Algras i kilku ludzi
ze wsi doganiali ich, najwyraŸniej nie dowierzaj¹c tamtym rycerzom,
którzy nie wiadomo sk¹d siê pojawili. Tak wiêc jechali dalej dwiema
niewielkimi grupkami: na czele czarni rycerze w rozwiewaj¹cych siê
opoñczach, triumfalnie, jak najcenniejsz¹ zdobycz, nios¹cy na ostrzu
kopii głowê Ferndina, a nastêpnie Conan, Rudy Biorri i dziesiêciu
myœliwych z Benty.
Zamek był coraz bli¿ej. Wydawało siê, ¿e jego potê¿ne, ciemne
mury nie zostały wzniesione ludzkimi rêkoma, lecz same przez siê
wyrosły spod ziemi, tak jak d¹b wyrasta z ¿ołêdzi. Conan spogl¹dał
na wilgotne, stare kamienie i jak przedtem ciê¿ko mu było na duszy.
Kiedy jechał tutaj, s¹dził, ¿e skoro tylko jego miecz przeszyje
wroga – od razu poczuje błogi spokój. Okazuje siê jednak, ¿e choæ
zabił wroga, nie jest to jeszcze koniec drogi, i nie zaznał spokoju.
Kopyta koni zadudniły na grubych balach zwodzonego mostu
i czarni jeŸdŸcy skryli siê za skrzydłem uchylonej bramy. Conan,
Biorri i inni równie¿ wjechali na podwórze i rozejrzeli siê zdziwie-
ni – czarni rycerze zniknêli, jakby w ogóle nigdy ich nie było. Biorri
pierwszy zobaczył w k¹cie podwórza stos ciał słu¿by z posiniałymi,
wykrzywionymi grymasem œmierci twarzami. Algras zeskoczył z ko-
nia, podbiegł i delikatnie uniósł głowê rudowłosej dziewczyny:
– Lejema! To Lejema, córka mojego s¹siada! O, Mitro, co on
z nimi uczynił?! Jakie maj¹ straszne, napuchniête twarze! Tylko po
włosach mo¿na poznaæ...
Conan podszedł bli¿ej i przyjrzał siê uwa¿nie:
– 167 –
– To trucizna, Algrasie! Przeklêty Ferndin był jednym ze sług Czar-
nego Seta, a oni najchêtniej u¿ywaj¹ trucizny... Wiele razy widziałem,
jak ludzie umieraj¹ od tego. Lepszy jest cios miecza prosto w serce!
Popatrz, tu s¹ jeszcze dwie dziewczyny i ... Biorri, chodŸ szybko!
Rudy podbiegł do Cymmerianina, spojrzał we wskazanym kie-
runku i gwizdn¹ł cicho:
– A wiêc to tak... Prawdê mówi¹c, tak te¿ s¹dziłem! Znaczy, ¿e
Mergit... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl