[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zimie na stawie dzwoniły łyżwy. Wczesnym popołudniem maluchy, często eskortowane
przez panią od wuefu, po maluchach wyrostki. Z kijami i z bramką z dwu cegieł. Kto nie
miał siedemdziesięciu złotych na sprzęt, szedł do Rurki i przykręcał sobie do obcasa
blaszkę. Panczeny mieli bracia Janowscy - pięciu ich było - pożyczali chętnie , bo zawsze
któryś albo odrabiał lekcje, albo chorował na koklusz, odrę czy anginę. Zwykły rytm
zakłócały wydarzenia pamiętne. W pięćdziesiątym trzecim Bolka rozerwała mina,
przywlókł ją nie wiedzieć czemu do łódki, może myślał, że majdrować przy wodzie
bezpieczniej. Czy zresztą Piotrek Knuć też nie przygnał nad staw, jak się oblał benzyną i
ktoś akurat przy nim zapalił papierosa? Dobrze, że Rutkowski zdusił zaraz ogień kurtką,
żył Piotrek bez nosa i lewego ucha, ale żył. W pięćdziesiątym ósmym piorun strzelił w
chlew Szymanków, zabił cztery świnie, leżały na brzegu straszne, czarne, popalone, póki
Szymankowa nie powiedział: już ludzie, nic z nich już nie będzie, zakopmy. W
sześćdziesiątym przylezli tu jacyś z miasta, szukali czegoś, dzieci mówiły, że
podziemnego przejścia, akurat, dziewuch naszych im się zachciało, no to dało się znać
Operaczom i po krzyku. W rok pózniej córka Aystka chciała się topić. Ksiądz proboszcz
przemówił do rozumu, pojechała gdzieś, wróciła się mężatką. I tak szło przez całe lata.
Nawet wtedy, gdy Szymankowie pojechali szukać szczęścia na Zląsk i w chałupie zaczął
się rządzić zięć z Powązek, ten ryż. Nawet wtedy, gdy kilka kilometrów dalej powstał
ogromny, dymiący zakład przemysłowy, a podchodzące coraz bliżej bloki widać było z
przykościelnej gruszki. Aż wjechały do wsi koparki, spychacze i dzwigi. Trwało to dziesięć
lat. Mieszkańcom wsi przydzielono lokale na parterach bloków, brali chętnie, zawsze to
zasieje się choć pod oknami trochę astrów, dalii i pomidorów, postawi kawałek ławeczki,
po piętrach nie trzeba będzie biegać, te windy w kółko stają, woda podobno niedochodzi i
w ogóle, tak wysoko, strach czegoś... Zadomowili się powoli. Ale siedzą w mieszkaniach
albo ogródkach pod oknami. Nad staw nie chodzą. Spotykają się w kościele i na
cmentarzu, no, jeszcze w budce pani Rogalińskiej, tej jednej dobrze na tej nowoczesności
wyszła, przedtem handlowała w klitce swymi kartoflami, włoszczyzną i oranżadą, dostała
koncesję, duży kiosk postawiła, towar dowozi furgonetką, kolejka od rana do wieczora,
bo to jedyny warzywniak na całe osiedle, daczę ma, w futrach chodzi. Rogalińska też nad
stawem nie chodzi. Swego tam poznałam, mówi, raz w niedzielę z Dąbrowy przyszedł do
stryja, na harmonijce pięknie grał. Ale teraz nie ma tam po co chodzić, inny czas, inni
ludzie... Zbieranina, ta 0n0iczego nie uszanuje. Zbieranina rozkłada na łące leżaki i koce,
ale tylko pózną wiosną, gdy w bloku trudno wysiedzieć, a trawa jeszcze świeża. Opali się
człowiek trochę, przegoni raz maluchy z betonowego podwórka. Tu przynajmniej nie
grozi im samochód ani upadek z żelaznej huśtawki, ani szkło w piaskownicy. Od czerwca
łąka pustoszeje. W zdeptanej, zżółkłej trawie poniewierają się butelki, puszki, papiery,
torby plastikowe i tysiące psich kup. Po kępie topoli i alei kasztanów zostały tylko kikuty,
wyschło to już w pierwszych latach, gdy po uzbrojeniu terenu obniżył się poziom wód
gruntowych. Reszty dokonały spychacze i walec. Ani krztyny cienia - lepiej już wybrać się
gdzieś za miasto. Na łące więc zostają tylko właściciele psów. I hordy nastolatków. mią
po krzakach pety, rozganiają zabłąkane dzieci, obciągają sikacza, snują się bez ładu i
składu. Na północnym skraju założono kiedyś dla nich boisko do piłki nożnej: zarosło w
mig zielskiem, nie było komu kosić. Po obrzeżach zaczęły się pojawiać pierwsze
śmietniki: tu stara kanapa, tam gróz, ówdzie niewiadomego pochodzenia blacha i pręty
stalowe. Aąka wzbudziła tylko raz emocje: gdy wybuchła moda na: "dzikie działki". Część
mieszkańców wyszła z tyczkami i sznurami: będziemy dzielić! Ludzie - rwał włosy z głowy
ktoś z Rady Osiedla - przecież to jedyny kawałek zieleni na kilka kilometrów! Zawróćcie!
Po co wam ta główka kapusty? Tu nic nie wyrośnie, nie dacie rady, przecież to perz,
opamiętajcie się! W zarządzie spółdzielni oznajmiono przez telefon: Powstrzymajcie ich
własnymi siłami. Zresztą i tak wszystko jedno, to teren przeznaczony do dalszej
rozbudowy, postawimy tam osiem punktowców, znacie sytuację, no, miał być teren [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl