[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jest w ogrodzie.
Rozmyślając, jaką by sztuką dostać się co tchu na górkę i uwiadomić przyjaciół, zbliżył się cicho, stanął
przy kładce i łowił uchem każdy szelest. Idąc za Majewskim, mógł wlezć mu w ręce, zgubić siebie i
wszystkich. Nie wiedział, co robić, którędy przełazić... Nagle usłyszał szmer tam, skąd go się wcale nie
spodziewał. Wytężywszy wzrok, ze zdumieniem odróżnił figurę Majewskiego na tle parkanu. Czarna
plama sunęła wzdłuż drewnianego ogrodzenia i była już o kilkanaście kroków w bok od kładki. Brzeg
rzeki był z dawien dawna obmurowany. Na tym podmurowaniu stał parkan. Między nim i kanałem
zostawały jakie trzy ćwierci łokcia muru, po którym jak po wygodnej ścieżce można było chodzić aż do
wielkich, nie dających się przebyć bez drabiny ścian u dwu krańców drewnianego płotu. Borowicz
89
zachichotał w głębi duszy.
Rozumiał teraz, że Majevius otrzymał doniesienie czy sam wyśledził, jako uczniowie łażą do żydowskiego
sadu przez dziurę w parkanie, ale nie wiedział, którą deskę należy ruszyć na bok, żeby uformować
przejście. Tego miał dosyć. Widząc, że cień na słabo szarzejących deskach posuwa się coraz dalej,
chwycił oburącz dyl tworzący kładkę i zaczął go z całej siły a ostrożnie ciągnąć ku sobie. Przeciwległy
koniec drewna dał się wydobyć z ziemi. Marcin spuścił go wolno na powierzchnię bagna w kanale i
wyciągnął całą kładkę na swój brzeg bez szelestu. Odsunąwszy ją ku środkowi uliczki, zaczął się cicho
skradać pod osłoną stosów tarcic, tworzących tam istne budowle. Gdy już był naprzeciwko Majewskiego,
przysiadł, zgarnął rękoma ogromną kupę gęstego i cuchnącego błota, urobił je na pigułę wielkości
bochenka chleba i grzmotnął nią z całej siły pedagoga, wędrującego wzdłuż gzymsu po tamtej stronie
rowu. Majewski jęknął głucho i stanął w miejscu. Borowicz lepił już tymczasem drugą kulę, jeszcze
bardziej wolną, i natychmiast zrobił z niej właściwy użytek. "Profesor " widocznie stracił głowę, gdyż stał
na miejscu bez ruchu i tylko głębokimi stęknięciami świadczył o celności pocisków. Borowicz nie ustawał.
Przysiadał na ziemi, chwytał całe bryły i prał z wściekłością. Czyniąc to, przez ściśnięte konwulsyjnie
zęby szeptał do siebie:
- Masz, psie, masz, draniu! Masz - za teatr, masz za inspektorskie zebrania, masz za literaturÄ™! TyÅ› mnie
chciał do siebie podobnym... Masz, renegacie, masz, szpiegu, masz, szpiegu!
W pewnej chwili Majewski przykucnął, pragnąc widocznie omylić wzrok napastnika. Borowicz dostrzegł
ten manewr i podwoił szybkość bombardowania w sam cylinder.
- Myślisz, że cię nie widzę! - krzyknął raptem Majewski po polsku głosem jęczącym. Zapłacisz ty mi za
to!
Uczeń bił bez przerwy. Wówczas wychowawca podniósł się i co tchu ruszył w stronę kładki, szukając jej
laską w ciemności. Wdzięczny elew posuwał się z nim równo, chichocąc i bijąc go błotem bez przerwy.
Stanąwszy w okolicach byłej kładki, Majewski potarł zapałkę o pudełko i oświetlił straszliwy dla siebie
widok: ławy nie było. Znajdował się tedy w istnej pułapce. Za plecami miał parkan wysoki na kilka łokci,
przed sobą głęboki ściek miejski. Krąg blasku nie dosięgną! wybrzeża, na którym stał Borowicz, ale za to
ukazał w całej pełni twarz Majewskiego, czarną od błota. Marcin skorzystał z tej chwili i trzepnął tę
właśnie twarz ogromną skibą bajora. Nauczyciel przez chwilę pluł i charkał, a pózniej wrzasnął:
- Gdzieś podział deskę?
Marcin dał mu znowu respons bryłami.
- Nie chcę wcale wiedzieć, kim jesteś - wołał Majewski - niech cię wszyscy diabli wezmą! Dostaniesz
dziesięć rubli, rzuć deskę w dawnym miejscu. Nowy grad pocisków zwalił się na jego głowę. Wreszcie
Marcin znużył się i nasycił zemstę. Spostrzegłszy, że belfer idzie znowu po gzymsie bez celu w kierunku
raz już odbytym, wsunął się między sagi, przemknął aż do końca parkanu i siadł, żeby odpocząć i
patrzeć, co będzie dalej.
Stamtąd widział, jak nieszczęsny więzień palił jednę po drugiej zapałki, schylał się z tym światłem nad
rzeką, beznadziejnie szukając brodu, jak próbował oderwać deskę z parkanu, ciskał w bagno kamienie,
siłą z muru wyrwane, dla utworzenia grobelki, a wreszcie usłyszał niesmaczny plusk i domyślił się, że to
pedagog przebywa w bród rzekę klerykowską. Wówczas chyłkiem zbliżył się ku niemu i postępując krok
w krok prowadził oczyma ciemną sylwetkę zdążającą ku brukowanej ulicy. W świetle latarni Majewski
ukazał się oczom jego w postaci straszliwej. Było to istne monstrum, stąpające na nogach szeroko
rozstawionych, odziane w kupę błota i przykryte cylindrem zmiażdżonym jak stary kalosz. Marcin zaśmiał
się jeszcze i ruszył z powrotem. Szybko w dawnym miejscu przerzucił kładkę, wlazł do ogrodu i
wiadomym bocznym wejściem, po zameldowaniu się młodym Gontalom, wbiegł na górę.
Zgromadzeni tam byli wszyscy, a nie mogąc doczekać się Borowicza, opróżnili już pękatą butelkę
maślacza. Twarze i oczy były wesołe, języki rozwiązane i nie próżnowały. Zygier leżał na łóżku Gontali z
rękami założonymi pod głowę i szeptem coś wykładał czterem kolegom wolno - próżniakom, którzy, wpół
leżąc obok niego, patrzyli mu w oczy i słuchali. Przy stoliku gadał Walecki, podniecony winem i tym, co
mówił. Na drugim łóżku siedzieli rzędem czterej wolno - próżniacy, którzy stanowili najbardziej prawe
skrzydło tej prawicy, i ze skupieniem baczyli na ściany izdebki, puszczając kiedy niekiedy przez obie
dziury nosa dym strugami nad wyraz obfitymi. Przy piecyku siedział na krześle Radek z głową zwieszoną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]