[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- I dasz karmÄ™ strusiowi.
- Tak, babciu.
Odłożyła wachlarz u wezgłowia i zapaliła dwie ołtarzowe
świece przed kufrem jej zmarłych. Już śpiąc, wydała opóznione po-
lecenia:
- Nie zapomnij zapalić świec Amadisów.
- Tak, babciu.
Erendira wiedziała już, że babcia się nie obudzi, bo zaczęła
majaczyć. Słyszała wycie wiatru wokół namiotu, ale i tym razem nie
poznała wiatru swego nieszczęścia. Zanurzyła się w noc, sowa znowu
odezwała się, i jej instynkt wolności wziął w końcu górę nad urokiem
babci.
Nie odeszła jeszcze od namiotu na pięć kroków, gdy spotkała
fotografa, który przywiązywał swoje aparaty do bagażnika roweru.
Jego porozumiewawczy uśmiech uspokoił ją.
- O niczym nie wiem - powiedział fotograf - nic nie widziałem i
za muzykę też nie zapłacę.
Odszedł, pozdrawiając ją zwyczajnym słowem bożym. Erendi-
ra pobiegła wtedy ku pustyni, raz na zawsze zdecydowana, i zagubiła
się w ciemnościach wiatru, gdzie pohukiwała sowa.
Tym razem babcia odwołała się natychmiast do władz cywil-
nych. Komendant miejscowego posterunku wyskoczył z hamaka o
szóstej nad ranem, kiedy przed oczyma machnęła mu listem senatora.
Ojciec Ulisesa czekał w drzwiach.
- I jak pani chce, żebym to przeczytał! - krzyknął komendant. -
Ja nie umiem czytać.
- To list rekomendujÄ…cy od senatora Onesimo Sancheza - po-
wiedziała babcia.
77
Bez zbędnych pytań komendant odwiesił karabin, który miał w
pobliżu hamaka, i zaczął swym podwładnym wrzaskliwie wydawać
rozkazy. W pięć minut pózniej wszyscy siedzieli w środku woj-
skowego samochodu, lecąc ku granicy pod wiatr, który zacierał ślady
uciekinierów. Na przednim siedzeniu, przy kierowcy, jechał komen-
dant. Z tyłu Holender z babcią, a na każdym błotniku jeden uzbrojony
agent.
W pobliżu wsi zatrzymali karawanę ciężarówek przykrytych
nieprzemakalnymi plandekami. Mężczyzni, którzy jechali ukryci w
ciężarówkach, odsunęli plandeki i wycelowali karabiny maszynowe i
strzelby w samochód. Komendant zapytał kierowcy pierwszego wozu,
w jakiej odległości spotkał ciężarówkę załadowaną ptakami.
Szofer ruszył, nim odpowiedział.
- Nie jesteśmy donosicielami - oburzył się - jesteśmy przemyt-
nikami.
Komendant ujrzał przesuwające się przed jego oczami osmalo-
ne lufy karabinów maszynowych, uniósł ręce i uśmiechnął się.
- Miejcie przynajmniej na tyle wstydu, by nie jezdzić w biały
dzień - krzyknął.
Ostatnia ciężarówka miała z tyłu napis: "Myślę o tobie, Erendi-
ro".
Im bardziej posuwali się na północ, tym wiatr stawał się such-
szy, słońce wraz z wiatrem coraz dziksze, a od upału i kurzu wewnątrz
zamkniętego samochodu coraz trudniej było oddychać.
Babcia pierwsza rozpoznała fotografa: pedałował w tym
samym kierunku, w jakim oni lecieli, chroniąc się przed słońcem tylko
chusteczką związaną na głowie.
- Tam jest - wskazała go - on był wspólnikiem. Bękart.
Komendant rozkazał jednemu z agentów na błotnikach, by ten
zaopiekował się fotografem.
- Złap go i będziesz tu na nas czekać - powiedział. - Zaraz wra-
camy.
Agent zeskoczył i dwa razy krzyknął do fotografa, by stanął.
Fotograf, ogłuszony wiejącym z przeciwka wiatrem, nie usłyszał go.
Kiedy samochód wyprzedził fotografa, babcia dała mu tajemniczy
znak, ale on wziął to za pozdrowienie i pomachał jej ręką. Nie usły-
szał strzału. Przekoziołkował w powietrzu i martwy spadł na rower z
głową rozbitą przez kulę, o której nigdy nie dowiedział się, skąd nad-
leciała.
Przed południem zaczęli dostrzegać pióra. Płynęły z wiatrem, a
były to pióra młodych ptaków, które Holender poznał, bo należały do
jego ptaków oskubanych przez wiatr. Kierowca zmienił nieco kieru-
78
nek, wcisnął gaz do dechy i nim upłynęło pół godziny, rozpoznali na
widnokręgu ciężarówkę.
Kiedy Ulises ujrzał samochód wojskowy w lusterku, próbował
oddalić się, ale silnik juz nie wytrzymywał. Podróżowali niewyspani,
zmęczeni i spragnieni. Erendira, która podrzemywała z głową na ra-
mieniu Ulisesa, obudziła się, wystraszona. Zobaczyła dościgający ich
samochód i z naiwną determinacją chwyciła za pistolet.
- Nie nadaje się - powiedział Ulises. - To był pistolet Francisa
Drake'a.
Walnęła nim parę razy i wyrzuciła przez okno. Patrol wy-
przedził zgruchotany samochód wypełniony ptakami, oskubanymi
przez wiatr. Ostro wziął zakręt i zamknął im drogę.
Poznałem je w epoce ich największej świetności, chociaż
szczegółów ich życia dowiedziałem się dopiero wiele lat pózniej,
kiedy Rafael Escalona w jednej ze swoich piosenek ujawnił okrutne
rozwiązanie dramatu, a mnie wydało się, że warto opowiedzieć ich
dzieje. Zajmowałem się wtedy w prowincji Riohacha sprzedażą ency-
klopedii i książek medycznych. Ałvaro Cepeda Samudio, który
włóczył się też w tych stronach, sprzedając urządzenia chłodnicze do
mrożenia piwa, wziął mnie ze sobą samochodem w podróż po pustyn-
nych wsiach, chcąc opowiedzieć mi już nawet nie wiem co, i tyle
gadaliśmy o wszystkim i o niczym, i tyle wypiliśmy piwa, że nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]