[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kręci. Dzwonią telefony, grają radia Warszawa i Moskwa
jednocześnie, świecą światła, kolejka elektryczna jedzie do Chin,
wjeżdża przez jedno ucho a wyjeżdża drugim, tratując wszystko,
co napotka po drodze. Wszystkie me myśli, me uczucia.
I wtedy jakby w jednej chwili dochodzi do mnie całe me
życie rozesłane dookoła, ten pejzaż powojenny z krwią na
tapicerce, z krwią na mych spodniach składającą się w jakąś mapę
choroby dosłownie, w jakąś grę planszową, wszystkie ścieżki krwi
zaschłej wiodą jednoznacznie do piekła skrytego w mym rozporku.
Te plamy na wykładzinie białe po Magdzie, jak spluwała pastą do
zębów i czerwone po Andżeli, co przede mną uciekała, to
nafajdała. Jakiś deszcz papierków po cukierkach napadał, deszcz
kamyczków, zębów mlecznych, jakby Andżela zanim poszła do
piekła, wytrząsła na cały pokój swą torebkę.
Masz, Silny, masz, i nie mów, że nie zostawiłam ci po sobie
żadnych pamiątek, tu mój ząb zepsuty, tu mój włos połamany, tu
moje rzęsy odklejone, tu moje nogi zgięte jeszcze, tu moje ręce, tu
moje kamienie, schowaj sobie gdzieś głęboko, zasusz, włóż do
książek, do celofanu, do wazonów, do ramek. A jak po wykładzinie
depczesz, to po mnie depczesz. Gdyż tak w ogóle to ja już nie żyję,
w piekle siedzę, nudzi mi się potwornie, szatan mówi, że ciebie
prawdopodobnie też tu może ściągną. Póki co kupił mi teraz
czarne chomiki, parka, samczyk chce pieprzyć cały czas suczkę, to
ciągle muszę uważać, by go szybko z niej zdejmować. Nawet nie
chce mi się ich podlewać, tak bardzo się nudzę, że ziewam coraz
częściej.
Jak ja to sobie myślę, to z miejsca te rzeczy, te pocztówki, te
wszystkie gumy- kulki toczące się jak gra jakaś zręcznościowa,
one lecą w mym kierunku, a ja je muszę łapać. Zbieram, choć jak
sobie wyobrażam, że chodzę akuratnie po Andżeli mięsie, to robi
mi się słabo i zataczam się na meble. Papierki niedopałki
wyciśnięte w kształt jej ust czarnych, wszystko to do siatki.
Nieprzeziernej. I do szafy. Pod ciuchy, pod namiot czteroosobowy,
deskÄ… do prasowania przywalam, co by nikt i nigdy tego nie tknÄ…Å‚ z
mej rodziny i nie zaraził się trupim jadem.
Wtem raptem dzwonek do drzwi. Szok. Panika. Czyby nie
wziąć w garść swe adidasy i nie skitrać się w meblościankę, że
niby mnie nie ma. a ten syf na wersalce i wszędzie, ten sznureczek
przy żaluzji pionowej doszczętnie zerwany, ptasie mleczka
wyjedzone, ta krew ciągnąca się od wersalki przez wykładzinę,
przez przedpokój do drzwi, przez schodki, przez chodnik, przez
furtkę, przez asfalt do przystanku, przez autobus cały linii 3 do
kierowcy i potem z powrotem na siedzenie i do wyjścia, to nie jest
krew, lecz farba czerwona, której użyto do wymalowania dolnej
części miasta z okazji Dnia Bez Ruska, a co widocznie ciekła z
kieszeni jakiemuś robotnikowi. Tak powiem. Policja i straż
miejska razem, dziewczyna nie żyje, wykrwawiła się w drodze,
całe miasto ubrudziła wzdłuż i wszerz, akurat w przeddzień
miejskiego święta Dnia Bez Ruska, złą renomę zrobiła całemu
miastu, że nie żyjemy tu jak ludzie, tylko jak zwierzęta rzezne. A
pan za to odpowiada, proszÄ™ dokumenty, nazwisko matki,
zainteresowania, hobby.
Tak sobie wyobrażam i dreszcz mnie łapie. Lecz dzwonek nie
ustaje, więc co mam robić. Choć nawet jestem w tych spodniach
brudnych z plamą, to jest to dzwonek wręcz alarmowy, wręcz
mogący człowieka zabić, jeśli drzwi nie otworzy. Co idę przez
przedpokój na wpół niedowidzący, ze zdziczałą powieką niczym
stroboskop mrugajÄ…cÄ…, powiekÄ… jak osobne zwierzÄ™ toczÄ…ce me
oko. Skazany na śmierć, skazany na śmierć przez jasność, odłamki
słońca zatknięte w powieki.
Wtedy otwieram. Otwieram. Otwieram te zamki, co
zamknęłem wcześniej. Wkurwiony trochę. Gdyż z tym dzwonkiem
to jest przesada, istny gwałt przez uszy i sypiący się tynk ze sufitu
na me twarz, istny elektrowstrząs połączony kablem iskrzącym z
moją głową. I nie wiem, jak trzeba mieć nachujane w głowie, by
wciskać dzwonek od cudzego domu w tak chamski sposób.
Otwieram i nie spojrzywszy w ogóle mówię: co, kurwa?
Andżela w drzwiach. Andżela w drzwiach. %7łyjąca. Na
nogach się trzymająca o własnych siłach. Stoi. Gapi się w
naprzemiennie we mnie i w centrum mych spodni. Jakby dobrze
nie wiedziała, że to jej dzieło i gdyby była koleżanką, to by to
uprała, gdyby była fair. Ale ona nie. Stoi. W tle ulica
przemalowana na biało-czerwono. Andżeli twarz, jakby ją
wywapnowali przeciw robakom na wiosnÄ™, a oczy, usta, te
wszystkie bajery dorysowali czarnÄ… akwarelkÄ….
Niczym zwiędła i zgniła roślina doniczkowa. Wygląda, jak
gdyby przed minutką wylazła z rzeki, w której utopiła się przed
miesiącem. A w międzyczasie osrały ją ważki. Patrzę na nią. Nie
jest Å‚adna. Jak zakonnica tÄ… porÄ… roku w parkach, podtrzymuje z
trudem na więdnącej raz po raz szyi twarz mężczyzny. W
podkutym jakimiś sygnetami kościstym łapsku trzyma równie
zwiędłą co ona sama flagę biało-czerwoną. papierową.
Kupiłam od Ruskich - mówi anemicznie, jak gdyby
występowała właśnie z wierszem w akademii o Lesie Piaśnickim. I
macha słabo. Niczym by mówiła: to nie ja tu przylazłam. To ktoś
siÄ™ pode mnie podszywa.
Gapię się na nią jak w gnat. Gdyż jest żywa, cała, nie poszła
do piekła, nie urządziła mnie tak, nie jest taką świnią, by mi tu
sprowadzić na chatę suki i psychologów sądowych. I szatana
wkurwionego: Silny, zabiłeś ją, skurwysynie, mą córeczkę małą, a
była taka szczupła, lubiła wycieczki, lubiła podróże.
Teraz widzę, iż na pewno nie jest ładna. Wręcz jakby
przyszły do mnie zwęglone resztki kurczaka. Od Ruskich,
powtarzam za nią, trzymając drzwi kurczowo w ręce, co by nie
zachciało jej się wchodzić przypadkiem. Trupia wiara. I nie wiem,
czy mam taki po prostu film, że ona przyszła tu odebrać swoje
dziewictwo czarne, co wczoraj zostawiła. %7łe po nie wraca, ale już
nieżywa, już krew spuszczona. Przez noc umarła, a teraz raptem
wróciła. A ja nie wiem o czym z nią gadać.
Andżela, ty masz wąsy - zagajam, gapiąc się w nią, by
nawiązać rozmowę.
Wąsy? - ona pyta tępo, podnosząc swą zgnitą rękę do górnej
wargi. Lecz ta ręka również więdnie i opada zgodnie z kierunkiem
grawitacji. Wąsy? - powtarza beznamiętnie.
No dosłownie wąsy - mówię dziarsko, gdyż czuję, że ten
temat ją kręci. Jest to temat neutralny i wesoły, zabawny. Mówię
jej: jak czasem spojrzysz, to ja patrzę na ciebie i myślę sobie: facet.
Ona jakby na to nie reaguje. Nie śmieje się. jakby nie
rozumiała po polsku, co to są wąsy. To ją widocznie nie kręci, ten
temat. By nie było ciszy nieprzyjemnej niczym mokre pranie
rozwieszone między nami, sprzedające nam raz po raz na twarz
nogawki i rękawy.
I co słychać? - zagajam więc uśmiechając się krzepiąco do
niej, wyciągam rękę, co na niej też zauważam trochę krwi
zakrzepłej i klepię ją mocno, przyjacielsko po ramieniu, by
wiedziała, że jest między nami przyjazń, że zawsze możemy zostać
kumplami, że jak ją spotkam na ulicy, to zawsze będziemy na
cześć między sobą.
Ona na ten gest z mej strony zatacza się dość silnie, podnosi
rękę z chorągiewką, macha apatycznie dość i mówi: od Ruskich
kupiłam. Unosząc tą oklapniętą chorągiewkę. Od Ruskich kupiłam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]