[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Cody wiedział to od zawsze, a i ona wreszcie to dostrzegła.
- Aadnie tu będzie, prawda?
- Myślę, \e tak - zgodził się Tunney, przestępując z nogi na nogę.
- Odpoczywał pan kiedyś w jednym z takich ośrodków?
- Nie - odparł, ocierając twarz.
- Ja te\ nie. - Uśmiechnęła się Abra. - My je tylko budujemy.
- Tak.
Tunneya najwyrazniej nie mo\na było zaliczyć do ludzi rozmownych. Abra wyczuła,
\e zaczął ju\ się niecierpliwić.
- Odrywam pana od pracy - powiedziała. Gdy chciała się wyprostować, zahaczyła
nogawką o końcówkę drutu. - Ale dziś ze mnie niezdara - westchnęła. Uprzedzając Tunneya,
nachyliła się, odczepiła drut i przesunęła go między palcami. - Mówi pan, \e to świe\a
dostawa?
- Tak, prosto z cię\arówki. Przywiezli jakąś godzinę temu.
- Niech to diabli! Sprawdził pan to? - Przykucnęła, \eby obejrzeć drut z bliska.
- Nie. Mówiłem, \e dopiero co wszystko wyładowali.
- To niech pan teraz sprawdzi. Tunney nachylił się i wziął kabel do ręki.
- To nie jest czternastka! - powiedział.
- Nie. Moim zdaniem, dwunastka.
- Rzeczywiście, proszę pani. - Tunney wyprostował się, zaczerwieniony. - Dwunastka.
Abra klnąc, obejrzała pozostałe szpule.
- Przecie\ to wszystko dwunastki!
Tunney gwizdnął przez zęby i wyjął tabliczkę z papierami.
- Na fakturach są czternastki, panno Wilson. Wygląda na to, \e ktoś pomylił
zamówienie.
- Powinnam była przewidzieć, \e to zbyt piękne, by mogło trwać wiecznie. - Abra
wyprostowała się i otarła dłonie o spodnie. - Nie mo\emy tego u\yć. To nie jest standardowy
przekrój. Trzeba dzwonić do dostawcy. Ma natychmiast dowiezć czternastkę. Nie mo\emy
sobie pozwolić na \adne opóznienia.
- Jasne, \e nie. Z drugiej strony, łatwo się pomylić. Numery są prawie identyczne. -
Pokazał Abrze numery na zamówieniu, a potem te, przybite na szpuli. - A na pierwszy rzut
oka nie da się odró\nić dwunastki od czternastki.
- Całe szczęście, \e poznał pan po dotyku, bo mielibyśmy niezły pasztet. -
Przysłaniając oczy, spojrzała w stronę domków. - Czy to mogło być jakieś przeoczenie?
- Wykluczone. Osiemnaście lat robię w tej bran\y.
- No tak. Mimo to... - urwała, bo nagle usłyszała brzęk tłuczonego szkła, a potem
przerazliwy krzyk. - O mój Bo\e! - Rzuciła się w stronę budynku centrum medycznego, skąd
dochodziły ju\ głośne nawoływania.
Zdyszana dobiegła na miejsce, przepchnęła się energicznie do przodu i zobaczyła
Cody'ego, który klęczał nad zakrwawionym ciałem jednego z robotników.
Serce podeszło jej do gardła.
- Bardzo z nim zle? - Wydawało jej się, \e go sobie przypomina. Był bardzo młody -
mógł mieć jakieś dwadzieścia lat - śniady i czarnowłosy.
- Nie wiem - powiedział Cody. - Na szczęście oddycha. Na razie. Ambulans jest ju\ w
drodze.
- Jak to się stało? - Kiedy podeszła, \eby uklęknąć obok Cody'ego, odłamki szkła
zachrzęściły jej pod podeszwami.
- Był na rusztowaniu we wnętrzu i kończył kłaść kable. Czy stracił równowagę, czy
zle stąpnął... nie wiadomo. W ka\dym razie, wyleciał przez okno. - Cody podniósł głowę. Na
jego twarzy malowały się wściekłość i przygnębienie. - Spadł z wysokości co najmniej
sześciu metrów!
Abra poczuła, \e musi natychmiast coś zrobić. Cokolwiek...
- Nie mo\emy zabrać go z tego szkła?
- Nie wolno go ruszać. Mo\e mieć złamany kręgosłup.
Kiedy usłyszeli zbli\ające się syreny, Abra poderwała się.
- Cody, skontaktuj się z Timem. Trzeba go zawiadomić. A wy, ludzie, cofnijcie się.
Przepuśćcie karetkę. - Otarła mokre czoło. - Jak on się nazywa?
- To Dave! - krzyknął któryś z robotników. - Dave Mendez.
- Ma jakąś rodzinę?
- Ma \onę - odezwał się jeden ze świadków wypadku, zaciągając się nerwowo
papierosem. To, co przydarzyło się Mendezowi, mogło się równie dobrze przydarzyć
ka\demu z nich. - Nazywa się Carmen.
- Zajmę się tym - powiedział Cody, kiedy sanitariusze kładli Mendeza na nosze.
- Dzięki. Ja pojadę za ambulansem. Ktoś powinien z nim być. - Abra przycisnęła dłoń
do boleśnie skurczonego \ołądka. - Jak tylko będzie coś wiadomo, dam ci znać. Zamieniła
kilka słów z lekarzem i popędziła do swojego samochodu.
Pół godziny pózniej nerwowo krą\yła po szpitalnej poczekalni. Było tam więcej ludzi.
Jakaś kobieta czekała z nosem w ksią\ce. Abra nie mogła się jej nadziwić - sama była bliska
obłędu.
Nie znała Mendeza, a zarazem dobrze go znała. Od lat pracowała z ludzmi takimi jak
on. Robotnikami, którzy nadawali realny kształt temu, co ona i Cody wymyślali na papierze.
Mendez nie nale\ał przecie\ do jej rodziny, a jednak czuła, \e łączy ich wszystkich
jakaś więz. Przemierzając poczekalnię, modliła się w duchu, \eby wyszedł z tego zdrowy i
cały.
- Abra!
- Cody! - ucieszyła się. - Nie myślałam, \e cię tu zobaczę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl