[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Rozumiem. Ale ja niczego nie ukrywam, daję słowo, że nie. Po prostu idzie tylko o to, że
jestem taka... taka niespokojna. Podsłuchałam na jego temat coś, co mi dało do myślenia...
- Mów do rzeczy - przerwałem brutalnie.
- Pan wie, że biblioteka jest na podsłuchu. To znaczy, że oni mają włączoną aparaturę
podsłuchową, dzięki której mogą...
- Słyszałem o czymś takim - wyjaśniałem cierpliwie. - Nie trzeba mi tego rysować.
Na jej bladych policzkach wykwitł rumieniec. - Przepraszam. No więc byłam w pokoju
przylegającym do kancelarii, tam gdzie są słuchawki, i sama nie wiem dlaczego, nagle je
włączyłam. - Uśmiechnąłem się drwiąco: spodobała mi się myśl o tym, kto pod kim dołki kopie... -
W bibliotece był Vyland i Royale. Rozmawiali o Jablonskym.
Teraz już przestałem się uśmiechać.
- Oni go śledzili tego ranka, kiedy pojechał do Marble Springs. Rzekomo wszedł do składu
z żelastwem, po co, nie wiedzieli... - Tę lukę mogłem sam wypełnić: poszedł kupić linkę, dorobić
dodatkowe klucze i załatwić całe mnóstwo telefonów. - Ponoć spędził tam pół godziny, a wtedy
ten, który go śledził, wszedł za nim do środka. Jablonsky wyszedł, ale jego "cień" nie. Zaginął... -
uśmiechnęła się blado. - Wygląda na to, że Jablonsky musiał go załatwić.
Ja się nie uśmiechałem. Zapytałem spokojnie: - Skąd o tym wiedzieli? Przecież "cień" nie
wrócił, prawda?
- Posłali za Jablonskym aż trzech ludzi. Dwóch pozostałych nie rozpoznał.
Zmęczony, kiwnąłem głową: - I co potem?
- Jablonsky wszedł na pocztę. Sama go widziałam, kiedyśmy, tatuś i ja, jechali na policję,
żebym opowiedziała - tego ode mnie żądał tatuś - o tym, jak mnie pan porzucił, a ja autostopem
wróciłam do domu. No więc, okazuje się, że Jablonsky wziął plik formularzy telegraficznych,
zamknął się w budce i nadał jakąś depeszę. Jeden z ludzi Vylanda czekał, aż wyjdzie, potem z tej
samej sterty zabrał górny formularz, ten, znajdujący się bezpośrednio pod kartką, na której pisał
Jablonsky, i przyniósł go do domu. Z tego, co udało mi się usłyszeć, Vyland to rozpracował za
pomocÄ… jakiegoÅ› proszku i lamp.
No tak, nawet Jablonsky'emu mogła powinąć się noga! Ale i ja na jego miejscu zrobiłbym
to samo. Dokładnie to samo.
Założyłbym, że skoro pozbyłem się "cienia", na tym koniec sprawy. Vyland był
sprytniejszy, łatwo mógł się okazać dla mnie za sprytny. Zapytałem dziewczynę: - Słyszała pani
coś więcej?
- Trochę, niewiele. Domyśliłam się, że udało im się odczytać większość tego, co było na
formularzu, ale nie potrafili zrozumieć tekstu. Zdaje się, że to było pisane szyfrem. - Urwała,
zwilżyła wargi, potem z powagą ciągnęła dalej: - Ale adres, oczywiście, nie był zaszyfrowany.
- Oczywiście. - Przeszedłem przez pokój i przyjrzałem się jej. Znałem odpowiedz na moje
następne pytanie, ale musiałem je zadać: - Co to był za adres?
- Niejaki pan J.C.Curtin, Federalne Biuro Zledcze. Dlatego... dlatego właśnie przyszłam.
Wiedziałam, że muszę ostrzec pana Jablonsky'ego. Nic więcej nie słyszałam, ktoś szedł
korytarzem, więc wymknęłam się bocznymi drzwiami, ale zdaje się, że grozi mu
niebezpieczeństwo. Panie Talbot, zdaje mi się, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo.
Od kwadransa szukałem sposobu łagodnego przekazania jej tej wiadomości, ale teraz dałem
za wygranÄ….
- Spózniła się pani. - Wcale nie chciałem, żeby mój głos zabrzmiał szorstko i oschle, ale tak
właśnie wypadło. - Jablonsky nie żyje. Zamordowano go.
`cp2
Przyszli po mnie następnego ranka o ósmej. Royale i Valentino.
Byłem całkowicie ubrany, tylko bez marynarki, i przykuty jedną parą kajdanek do poręczy
łóżka. Kluczyk wyrzuciłem razem z trzema podrobionymi kluczykami Jablonsky'ego, uprzednio
skrupulatnie zamknÄ…wszy wszystkie drzwi.
Nie było powodu, dla którego mieliby mnie rewidować, toteż modliłem się żarliwie, jak
nigdy przedtem, żeby tego nie robili. Kiedy Mary wyszła zapłakana, zagubiona, niechętnie
przyrzekłszy, że ani słowa o tym, co zaszło, nie powtórzy nikomu, nawet rodzonemu ojcu, siadłem
i zacząłem myśleć. Do tej pory cała moja praca myślowa jak gdyby kręciła się w kółko, popadłem
już w taką rutynę, że praktycznie przestawałem dostrzegać przed sobą światła. Ale właśnie w
chwili, gdy zanosiło się na to, że moje procesy myślowe całkowicie zatoną w mroku, doznałem
pierwszego przebłysku olśnienia. Ponury mrok mojego umysłu rozdarło oślepiające jasne
przeczucie lub przypływ zdrowego rozsądku, po raz pierwszy od chwili gdy przekroczyłem próg
tego domu. Zastanawiałem się nad tym przez dalsze pół godziny, potem wyciągnąłem kartkę
cienkiego papieru, po jednej stronie napisałem obszerny list, złożyłem kartkę dwukrotnie, tak by
liczyła zaledwie pięć centymetrów szerokości, zakleiłem ją taśmą i zaadresowałem do sędziego
Mollisona na jego domowy adres. Złożyłem kartkę jeszcze raz na pół, wsunąłem z tyłu na szyi pod
krawat i opuściłem kołnierzyk, tak że była zupełnie niewidoczna. Kiedy po mnie przyszli, od
niespełna godziny leżałem w łóżku, ale nie spałem w ogóle.
Udawałem, że mocno śpię. Ktoś mnie brutalnie potrząsnął za ramię. Nie zwróciłem na to
uwagi. Potrząsnął mnie jeszcze raz. Poruszyłem się. Dał sobie spokój z potrząsaniem, uznawszy, że
ta metoda nie da rezultatów, i wcale nie łagodnie trzepnął mnie wierzchem dłoni po twarzy. Co za
dużo, to niezdrowo. Jęknąłem, boleśnie zamrugałem oczyma i uniosłem się na łóżku, wolną ręką
pocierając czoło. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl