[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kulą nie zakończyłem cierpień mojego rodaka?
Nie umiem odpowiedzieć. Pierwszy wniosek, jaki się niemal automatycznie nasuwa w
takiej sytuacji - że powstrzymał mnie strach, lęk przed karą ze strony członków watahy, nie
będzie tak do końca prawdziwy. Owszem, bałem się, lecz zdecydowało coś innego. Otóż
powstrzymała mnie myśl, że występując w obronie Polaka, stracę możliwość obserwowania
hanzy i dziwnego obrzędu, do którego już zaczynali się przygotowywać.
%7łe stracę materiał.
A młodemu sierżantowi i tak była pisana śmierć. Stanowił, by tak rzec, ukoronowanie
długiego ciągu ofiar, składanych bezlitosnemu, gorącemu bóstwu, jakie czerwieniało na
tutejszym niebie. Najpierw pod ofiarny nóż poszły dzikie ptaki (kilku młodzików z watahy
nałapało parędziesiąt sztuk specjalnie na tę okazję). Ptaki jeszcze drgały, gdy grupa starców
(pośród nich elf z twarzą wykrzywioną w krwiożerczym grymasie, pomarszczona ze starości
dziwożona i mężczyzna z siwą brodą - na Ziemi zapewne wzięto by go za wcielenie mądrości i
łagodności) oblała krwią wrak maszyny. Dalej szły kolejne stworzenia, na helikopter wylewano
kolejne wiadra posoki, a cała wataha zaczęła pokrzykiwać niezrozumiale, tupać i recytować
rytmicznie jakieÅ› inkantacje (ich znaczenia nie pojÄ…Å‚em do dzisiaj).
Rytuał trwał przez dłuższy czas bez wyraznych efektów; poza transem, w jaki wprawiły
się krasnoludy, poza oparami palonych ziół i potem, jaki wydzielały stłoczone na niewielkiej
przestrzeni ciała podrygujące w gorącym powietrzu. Elah jednak, pamiętam wyraznie,
zmarszczył brwi, odsunął się od tańczących na tyle, na ile pozwalały na to skały, przy jakich
leżeliśmy, gryzł kawę jak szalony i szeptał pod nosem zaklęcia ochronne.
Nie wiem, czy to przez światło Rozpustnicy, czy sprawił to pobyt w Trzecim Zwiecie - ale
ja też to czułem.
W pewnej chwili - a wydawało się to wtedy tak naturalne, jak gdyby należało do
odwiecznych praw natury - jeden ze szkieletów, ten będący zapewne pilotem, uniósł głowę,
potoczył pustymi oczodołami po zgromadzonych i wykonał dłonią zapraszający gest, zdający
się mówić: na pokład! Po tym wszystkim zepchnął na piach szczątki drugiego pilota, robiąc
miejsce dla przywódcy hanzy.
A potem, kiedy przelano jeszcze więcej krwi, kiedy uśmiercono kolejne istoty, spośród
których ostatnią był nieszczęsny sierżant z kujawsko-pomorskiego (jego gardło otworzyło się
pod ostrym kamiennym nożem, uciszając krzyk brzmiący w moich uszach jak wyrzut
sumienia), helikopter drgnął. Wirnik obrócił się, najpierw niespiesznie, potem coraz bardziej
zdecydowanie, silnik zacharczał. Kilkadziesiąt postaci ruszyło w stronę maszyny, próbując
dostać się na jej pokład; ci, co się nie zmieścili w kabinie, uczepili się wszelkich elementów,
dających cień nadziei, że nie odpadną od kadłuba - śmigłowiec przypominał mi wówczas
ogryzek oblepiony przez mrówki.
W następnej chwili maszyna oderwała się od ziemi.
Owszem, kilka postaci spadło, ci, co się nie wepchnęli do środka (a przecież mała
maszyna nie mogła pomieścić liczącej sto osób bandy), biegli za nim; owszem, blacha na
kadłubie nadal pozostawała wgnieciona, a śmigło też się nie zrosło - ale leciał! Leciał! - wbrew
prawom fizyki, wbrew zdrowemu rozsÄ…dkowi, wbrew uszkodzeniom zadanym przez inny
oddział Południowców, kiedy jeszcze znajdował się w rękach wroga.
Gdy obserwowałem ich - odlatujących w kierunku jednego z magazynów broni,
wskazanych przez zamordowanego Polaka - przyszło mi do głowy skojarzenie z ostatnią sceną
starego filmu, jaki kiedyś widziałem. Film opowiadał o wydarzeniach na Wyspie Wielkanocnej
i kończył się sceną, w której większa część populacji z wyspy przesiada się na górę lodową, by
odpłynąć w stronę słońca - ku zagładzie.
Właśnie tak pomyślałem wówczas o tych, którzy przesiedli się na ten zdezelowany
helikopter.
Rapa Nui.
***
Dociekliwy czytelnik tego reportażu zapyta: zaraz, zaraz, ale jak to się stało, że wy
przeżyliście?
Nie potrafiłbym odpowiedzieć na tak postawione pytanie.
Owszem, z naszego bagażu zniknęło kilka puszek z jedzeniem, nieco alkoholu, lecz nic
ponadto. Niespecjalnie przetrzebili nasze pakunki, traktując i nas, i naszą własność z
pobłażliwością, której nie rozumiałem. Snułem rozmaite domysły: a to że nie byli wcale tak
okrutni, za jakich ich brałem, a to że przyczynił się do tego elf, chcący oszczędzić swojego
współplemieńca. Kiedy podzieliłem się tymi domysłami z Elahem, mój przewodnik parsknął
krótkim śmiechem.
Elfy, wyjaśnił wtedy, sobie nie pomagają. Zwłaszcza jeśli przejdą na drugą stronę; taki elf
to dla innego członka starszego ludu, takiego, co wciąż oddaje cześć Matce, najgorszy wróg, a
zarazem żałosna kreatura. Nie, powiedział. To twoja dłoń. Nie zabija się kogoś, kto ma taką
dłoń. Tutaj, na Południu wszyscy znają opowieści o Czarowniku. Tutaj wszyscy na niego
czekajÄ….
ZE ZBIORÓW (6) - WORECZEK PO KAWIE
Przedmiot ten jest jedynym, co pozostało mi po moim przewodniku.
Przyjacielu?
Nie, nigdy nie miałem co do tego złudzeń; elfy nie mają w zwyczaju zawierać przyjazni z
przybyszami z Ziemi, jedyne, na co można liczyć, to życzliwa pogarda. Niemniej, nawet mając
spore pojęcie o tej rasie, nie spodziewałem się tego, co nastąpiło.
Dzień, w którym zorientowałem się, że Elah uciekł, był wyjątkowo podły; od dwóch nocy
męczyły mnie ataki, powtarzająca się słabość, uderzająca do głowy, bijąca w serce,
wyciskająca pot przemieszany z krwią. Podobne napady niemocy zdarzały się mi już [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl