[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pytajÄ…co.
- Nie mam zwyczaju ściągać do siebie ewentualnych
klientów - odparÅ‚a. - UsiÄ…dz - powiedziaÅ‚a, wskazujÄ…c ge­
stem fotel, bo miaÅ‚a w pamiÄ™ci uwagÄ™ Jordana na temat miÄ™k­
kich siedzisk. Chociaż wczoraj Jordan siedziaÅ‚ na nich, zaja­
dając się pizzą, i na nic się nie skarżył.
Szkoda, że teraz go nie ma. Choć czy ta sytuacja byłaby
dla niego jasna? Czy ktokolwiek potrafi zrozumieć, dlaczego
w to brnie? Czy Ben to zrozumie?
- Od razu zastrzegam, że Marilyn dowie się o tej wizycie
- żartobliwie zagaiÅ‚ Ben, przypatrujÄ…c siÄ™ jej uważnie. - Je­
steśmy zaręczeni, więc odwiedziny w domu młodej, pięknej
kobiety nie mogą pozostać tajemnicą.
Zachodzi w głowę, po co go tu zwabiłam! Co w tym
dziwnego? Jesteśmy sobie zupełnie obcy, spotkaliśmy się
przelotnie, i nagle, ni stÄ…d, ni zowÄ…d, dzwoniÄ™ i proszÄ™, by
wpadÅ‚, wracajÄ…c z pracy. Każdy na jego miejscu byÅ‚by zain­
trygowany.
- To już zależy od ciebie, co zechcesz jej powiedzieć.
Ben zrobił zabawnie przerażoną minę.
- Zabrzmiało groznie!
Nie odwzajemniła jego uśmiechu.
- Wcale nie.
- A ty powiesz Jordanowi o naszym spotkaniu? - rzucił
mimochodem, siadajÄ…c wygodniej w fotelu.
Domyślała się, dlaczego o to pyta. Ciekawi go jej układ
z Jordanem. Przecież nawet ona nie bardzo wie, na czym stoi.
Oboje trzymają się na dystans. Wczorajszy wieczór też taki
był. Po kolacji Jordan wyszedł, nawet słowem nie mówiąc,
czy ma zamiar jeszcze się pokazać.
- Nie widzę powodu. - Wzruszyła ramionami.
- Wielka szkoda - zamruczał Ben. - Jordan to bardzo
wartościowy młody człowiek. Każdy chciałby mieć takiego
ziÄ™cia. Twoi rodzice mieszkajÄ… w Stanach? - zrÄ™cznie zmie­
nił temat, widząc, że wzmianka na temat Jordana zmroziła
dziewczynÄ™.
- Nie - odparła szybko. - Masz dzieci, Ben? - zapytała,
czując, że rozmowa grzęznie. Ale jak mogłoby być inaczej,
skoro rozmawiają ze sobą całkiem obcy ludzie?
- Nie - odrzekÅ‚ od razu. - Stazy, czy bÄ™dziemy opowia­
dać sobie historię swojego życia? - zagadnął. - Jeśli tak, to
lepiej usiądz, bo moja będzie dłuższa niż twoja.
Nie odwzajemniła uśmiechu ani nie usiadła.
- Wydawało mi się... obiło mi się o uszy, że masz syna.
- Popatrzyła na niego czujnie.
- Tak sÅ‚yszaÅ‚aÅ›? - zapytaÅ‚. - Ten, kto to mówiÅ‚, miaÅ‚ ra­
cję. Miałem syna. Nie żyje - dokończył bezbarwnym tonem.
Stazy siadła w fotelu. Sam nie żyje? Od kiedy? Dlaczego?
- Stazy, nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi
- w głosie Bena zabrzmiała ostrzejsza nuta - ale wydaje mi
się, że dla nas obojga będzie lepiej, jeśli od razu to wyjaśnisz
i przejdziesz do rzeczy.
Teraz już sama nie była pewna, o co powinna pytać. Czuła
siÄ™ jak rażona gromem, przepeÅ‚niona poczuciem utraty bli­
skiej osoby. Choć nie było ku temu racjonalnych przesłanek.
KEM JESTEZ, RUDOWAOSA? 135
- Kiedy Sam umarł? - zapytała przez zaciśnięte gardło,
z oczami pełnymi cierpienia.
Ben wyprostował się. Przyglądał się jej z napięciem.
- PiÄ™tnaÅ›cie lat temu - powiedziaÅ‚ gÅ‚ucho. - ZostaÅ‚ po­
trącony przez samochód.
Z trudem przełknęła ślinę, było jej niedobrze. Ben budził
w niej agresję, ale z Samem było inaczej. Jak to możliwe, że
on nie żyje?
- Stazy - miÄ™kko odezwaÅ‚ siÄ™ Ben. - MiaÅ‚aÅ› wtedy naj­
wyżej sześć, siedem lat. Sześć - uściślił, słysząc jej zduszoną
odpowiedz. - Nie mogłaś go znać. Ale nie zapieraj się, że nic
o nim nie wiedziałaś, przecież widzę, jak ta wiadomość na
ciebie podziałała. Masz może brandy czy whisky? To by ci
dobrze zrobiło. - Podniósł się z miejsca.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Nic mi nie jest.
- Stazy - z wolna zapytał Ben. - Skąd wiesz, że mój syn
miał na imię Sam?
PoÅ›piesznie podniosÅ‚a na niego wzrok. Chyba sam to po­
wiedział? Chociaż nie, uzmysłowiła sobie nagle. Ale...
- W kuchni jest otwarta butelka wina - odezwaÅ‚a siÄ™ mar­
twym gÅ‚osem. - Czerwone, a może biaÅ‚e. - Nie mogÅ‚a po­
zbierać myśli. - Kieliszki też tam są. Zaraz przyniosę...
- Nigdzie nie pójdziesz - stanowczo zaoponował Ben.
- Poczekaj, za moment jestem z powrotem.
Nawet nie próbowała protestować. Przez te kilka minut
może się jakoś zbierze, uspokoi. Do tej pory Ben budził
w niej gniew, teraz to siÄ™ zmieniÅ‚o. Jego los też ciężko do­
świadczył. To musi być straszne, przeżyć śmierć własnego
dziecka. Jedynego dziecka.
- Wypij - przykazaÅ‚ Ben, wróciwszy z dwoma kieliszka­
mi czerwonego wina. - Mnie też się przyda - rzekł, wychy-
łając pokazny łyk. - Nie powiedziałaś jeszcze, skąd znasz
imiÄ™ mojego syna - przypomniaÅ‚ po kilku minutach zÅ‚owro­
giego milczenia.
Stazy zaczerpnęła powietrza. Nadeszła chwila prawdy.
Sama tego chce. Jeszcze się może wycofać, ale nie zrobi tego.
Klamka zapadła.
- Nie znaÅ‚am go. Nigdy go nie poznaÅ‚am. I już nie po­
znam - rzekÅ‚a z goryczÄ…. - Ale Sam byÅ‚ moim bratem - po­
wiedziała bezbarwnym tonem.
Ben zastygł w miejscu. Nie odrywał od niej skupionego
wzroku. Zamrugał, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Sam był moim bratem - powtórzyła mocniej.
Dopiero teraz Ben z westchnieniem wypuścił powietrze.
- Jesteś córką Barbary? - wyszeptał wreszcie.
Stazy popatrzyła na niego pytająco.
- Córką Barbary? Kim jest Barbara?
- MatkÄ… Sama. PorzuciÅ‚a nas, gdy miaÅ‚ trzy latka. MyÅ›la­
łem. .. - Nieprzytomnie potrząsnął głową. - Ale skoro nie
jesteś jej córką, to...
- To muszÄ™ być twojÄ… - dokoÅ„czyÅ‚a za niego, nie odry­
wajÄ…c spojrzenia od utkwionych w niej bÅ‚Ä™kitnych oczu Be­
na. - Ben - ciągnęła cicho. - Jaki miałeś kolor włosów, nim
posiwiałeś?
Przesunął wzrokiem po jej płomiennych włosach, obrzucił
spojrzeniem jej buzię: błękitne oczy, piegi na nosie, szerokie
usta, uniesionÄ… brodÄ™.
- Kim jesteś, Stazy Walker? - wyszeptał miękko.
- Do osiemnastego roku życia, póki moja mama nie za­
chorowaÅ‚a i nie umarÅ‚a, wyrastaÅ‚am w przekonaniu, że je­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • marucha.opx.pl