[ Pobierz całość w formacie PDF ]
S
R
namiętnych oddechów, aż nagle zagłuszył je jazgot
telefonu. Wyrwała się z ramion Jamesa jak oblana
kubłem zimnej wody.
- Nie odbieraj - szepnÄ…Å‚.
Przymknęła powieki. O matko, co oni robią? Jak
przez mgłę docierało do niej natrętne dzwonienie.
- Muszę - wykrztusiła, opierając mu dłonie na pier-
si. - Puść mnie.
Westchnął, wsunął zaciśnięte pięści do kieszeni
dżinsów i odstąpił na krok. Serce biło mu jak szalone,
w uszach mu szumiało, kręciło się w głowie.
Wpadając do salonu, zorientowała się, że dochodzi
jedenasta. Na wyświetlaczu rozpoznała numer telefo-
nu Elsie. Ty to wiesz, kiedy zadzwonić...
- Elsie...? Cisza.
- Elsie!
Wydało się jej, że coś słyszy. Jakby ktoś miał trud-
ności z oddychaniem. Błyskawicznie oprzytomniała.
- Elsie, to ty? Co się stało?
Dalej cisza. Odłożyła słuchawkę i sięgnęła po torbę.
- Co jest grane? - zapytał James, omiatając ją roz-
palonym wzrokiem.
- Nie wiem. - Nerwowo szperała w torbie, poszu-
kując kluczyków.
- Może to głupi żart?
- Nie sÄ…dzÄ™. Elsie ma ponad osiemdziesiÄ…t lat. -
Z kluczykami w ręce wkładała buty.
- DokÄ…d siÄ™ wybierasz?
- Do Elsie - odparła gotowa do wyjścia.
- Jest jedenasta.
- Tym bardziej. Czuję, że coś się stało.
- Na pewno nic poważnego, skoro była w stanie
S
R
wybrać twój numer.
- Ma mnie w pamięci telefonu. Wystarczy nacis-
nąć jeden klawisz.
- Wezwij karetkę. - Ruszył za nią.
- Nie będę Toma wyciągać z łóżka, dopóki nie
uznam, że to koniecznie - odparła z ręką na klamce. -
Gdyby miało się okazać, że Elsie niechcący strąciła
telefon, nigdy by sobie nie wybaczyła, że przez nią
niepotrzebnie budziliśmy Toma. Najpierw się do-
wiem, o co chodzi.
- Jak uważasz. - Wyszedł za nią.
- A ty dokÄ…d?
- JadÄ™ z tobÄ….
- Nie ma potrzeby.
- Nie zgadzam się, żebyś jezdziła sama w środku
nocy. Roześmiała się.
- James, dzięki, ale tu jest Skye.
- Jeżeli rzeczywiście coś jej się stało, będziesz
potrzebowała lekarza, czy nie?
Po tych gorących pocałunkach, trudno będzie im
współpracować, ale jeśli Elsie faktycznie potrzebuje
pomocy lekarskiej? Nie ma czasu na dyskusje.
- Dobra.
Jechali w milczeniu tak długo, że Helen zaczęła
szukać tematu do rozmowy, ale była zbyt skupiona na
wyobrażaniu sobie, co się przytrafiło staruszce oraz na
roztrząsaniu w myślach niedawnych porażających do-
znań. James kaszlnął.
- To, co się stało...
Należy to wyjaśnić, zanim James powie, że było
cudownie, ale dalszego ciągu nie będzie.
- To była pomyłka. Wiem.
S
R
Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zdarzało
mu się to wielokrotnie. Tak, nieczęsto przeżywał aż
taki wstrząs, ale zawsze musi być jakiś pierwszy raz.
- Tak - rzucił roztargnionym tonem.
- Przyjechałeś na cztery miesiące, a mnie intere-
suje wyłącznie dożywocie. Nieważne, że było fantas-
tycznie...
Popatrzył na nią.
- Fakt, było fantastycznie.
Kurczę, było rewelacyjnie. Podniosła wzrok do
nieba.
- Nie o to chodzi.
- Nie?
- Nie - prychnęła poirytowana.
- A o co?
- Chciałeś mi udowodnić, że umiesz całować.
- Masz racjÄ™. I jak?
Wbiła wzrok w szosę, by nie widział, że się zaczer-
wieniła.
- SÅ‚uchaj, James, ja tego nie robiÄ™ na blacie ku-
chennym. To nie w moim stylu.
- Może jednak powinnaś spróbować. - Uśmiech-
nął się. - Dobrze ci szło.
Potraktowała ten komentarz jako komplement.
- Nie o to...
- ...chodzi - dokończył.
- Ale o to, że stąd wyjedziesz.
Westchnął. Zwięta prawda. Nie interesują go powa-
żne związki. Jedyny taki związek, w który był zaan-
gażowany, to małżeństwo rodziców i to wystarczyło,
by ślub wybił sobie z głowy. Musi uważać, by ten
S
R
obłędny pocałunek oraz ta kobieta, której praktycznie
nie zna, nie przyćmiły setek ponurych ostrzeżeń.
- Masz rację. Dam sobie spokój, ale pod jednym
warunkiem: przyznasz, że umiem całować.
- Ile ty masz lat? - żachnęła się, na co parsknął
śmiechem.
- Muszę bronić swojej godności. Jestem mężczyzną.
Powiedziałaś, że nie umiem całować. Zraniłaś moje ego.
- Dobrze mu to zrobi.
Znowu się roześmiał.
- No, Helen, powiedz... Obiecuję, że powtórki nie
będzie. Zostaniemy przyjaciółmi.
- Obiecujesz?
- Chyba że będziesz mnie błagała, żebym cię prze-
leciał.
Uśmiechał się od ucha do ucha, a ona, widząc jego
dołeczek w brodzie, też musiała się uśmiechnąć.
- Jesteś okropny. - Odetchnęła głęboko. - Umiesz
całować. Ciesz się, już to powiedziałam.
- Ile dasz mi punktów?
To pytanie bardzo ją rozbawiło. Typowy facet. Za-
pewne przyznaje kobietom punkty, od kiedy nauczył
się liczyć do dziesięciu.
- Nic ci nie dam.
- Ja tobie przyznaję jedenaście. To pierwszy taki
obłędny pocałunek w całej mojej karierze.
Z ogromnym trudem koncentrowała się na prowa-
dzeniu auta.
- Na pewno mówisz to wszystkim dziewczynom
z prowincji.
Zanosi się na bardzo długie cztery miesiące.
S
R
ROZDZIAA PITY
Gdy zajechali na podwórze przed domem Elsie,
otoczyła ich zgraja ujadających psów, której przewod-
niczył owczarek australijski Shep, ale gdy rozpoznał
głos Helen, radośnie zaskowyczał.
- Shep, jesteś bardzo dobrym stróżem - pochwaliła
go. - Piesku, gdzie jest Elsie? - Pochyliła się, by po-
drapać go za uchem.
Ruszyła, nie czekając, aż James się wygramoli z au-
ta, ale już idąc, usłyszała chrzęst jego kul na żwirze
oraz jego przemówienie do Shepa.
Teraz spieszno jej było do Elsie. Drzwi się otworzy-
Å‚y i stanÄ…Å‚ w nich zaspany Duncan.
- Helen? - spytał zdumiony.
- Cześć. Przepraszam, że was zrywam z łóżek, ale
czy nic nie stało się Elsie?
Duncan ściągnął brwi.
- Nie. Nic jej nie było, jak szła spać.
- Ktoś do mnie dzwonił z waszego numeru. Praw-
dopodobnie bezwiednie strąciła słuchawkę z zasilacza,
ale chciałabym się upewnić.
Na twarzy Duncana pojawił się niepokój. Nie zwle-
kając, puścił przodem nocnych gości, po czym po-
spiesznym krokiem poprowadził ich w głąb domu. Nie
pukając nawet, wpadł do pokoju Elsie.
- Babciu!
S
R
Ten okrzyk obudził w Helen najgorsze obawy. Elsie
leżała na wznak na podłodze przy łóżku, a telefon,
którego miejsce było na stoliku nocnym, teraz znaj-
dował się na jej piersi. Staruszka kurczowo ściskała
w ręce słuchawkę.
- Babciu, babciu... - Duncan ukląkł przy Elsie i za-
czął potrząsać jej ramieniem.
Tłumiąc strach, Helen przykucnęła obok, automaty-
cznie wymacała tętnicę szyjną, by policzyć tętno.
Przez cały czas czuła na sobie przerażone spojrzenie
staruszki. Chciała ją pocieszyć, że wszystko będzie
dobrze, ale dostrzegła znamienne porażenie mięśni
prawej strony twarzy. Z ust Elsie płynęła ślina, widać
też było, że ma trudności z oddychaniem.
Nie, nie, nie! Boże, spraw, żeby z tego wyszła.
- Wezwij karetkę - poleciła Duncanowi.
Popatrzył na nią jak na kosmitkę. Był przestraszony
i nie chciał odejść. Rozumiała go doskonale. Wpraw-
dzie nie była spokrewniona z Elsie, ale kochała ją nie
mniej niż on.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]