[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Trochę wypowiedzi, wreszcie impreza okolicznościowa.
I nagle&
Dostrzegamy go w tym tłumie. Uśmiechniętego, rozbawionego, przyjaznie obejmującego
ramieniem kolejnych gości.
Trevor. Nikt inny.
Trevor się bawi? I to z nimi? woła Paweł. Krzyczy, rwąc włosy z głowy. Nikt nie lubi
być kozłem ofiarnym, nikt nie chce być ofiarą perfidnego oszustwa.
Próbuję go powstrzymać, ostudzić, ale on już chce się pakować.
Do diabła z tym wszystkim. Muszę coś robić.
Zabić nas wszystkich?
Nie. Ale jak już powiem wszystko, nie będzie powodu, by nas zabijać. Zrozum, Trevor z
nas zakpił. Wykasował z prawdziwego życia. Odstawił na bocznicę. Musimy coś zrobić.
Ale nic nie robimy.
Padamy tylko sobie w ramiona. Płaczemy. Tym razem nie możemy się nawet śmiać przez
łzy. Ogarnia nas totalna bezsilność.
55.
Temat wraca, jak tylko dzieci nie ma w pobliżu. Zastanawiamy się, co możemy począć. Nie
mamy żadnego dobrego pomysłu. Trevor nas załatwił.
Pozbawił nas poprzedniego życia i dał zupełnie nowe, niby z dobroci, a tak naprawdę
całkowicie uzależniając nas od siebie. Mieszkamy w jego domu, jemy za jego pieniądze,
posługujemy się jego paszportami, mamy wymyślone przez niego legendy. Nasze życie należy do
Trevora Jonesa.
Ma rację, ale co mamy zrobić?
W końcu nie wytrzymuję i chwytam za telefon. Paweł próbuje mnie powstrzymać, ale ja już
dzwonię, nie dam sobie odebrać aparatu. Mija dobra minuta, zanim odbiera. Kilkadziesiąt
sygnałów, ale jestem uparta i może dlatego mnie nie zrzuca. On przecież też wie, że ta rozmowa
musi się kiedyś odbyć.
Coś się stało? zaczyna bez wstępów.
Dlaczego? jedno słowo, to jedno słowo wystarczy. Ale on nie rozumie pytania.
Mieliście dzwonić tylko w wyjątkowych przypadkach.
To wyjątkowy przypadek.
Milczy o sekundę za długo. Dobrze wie, że go zdekonspirowaliśmy.
Słucham? rzuca niby od niechcenia.
Mamy telewizor. Oglądaliśmy reportaż o AIDS. Pewnie w gazetach też już o tym głośno.
To prawda.
Widzieliśmy też ciebie. Na przyjęciu.
Nic nie odpowiada. Milczy.
Dlaczego, Trevor? Zaufaliśmy ci.
Odpowiedz zawsze jest taka sama.
Więc?
Nic nie mówi. Rozłącza się.
Odpowiedz zawsze jest taka sama& Pieniądze. To one psują ludzi. To one sprawiają, że
przestajemy myśleć o miłości, sztuce, prawdziwej przyjemności, radościach, o innych uczuciach.
Stajemy się produktem masowego rażenia. Wszystko jest na sprzedaż, wszystko jest częścią obrotu.
Nawet uczucia. Przypomina mi się Elka i jej obojętne pogodzenie z porażką, gdy przestajemy
rozmawiać o literaturze, a zaczynamy o pieniądzach. Dziś tylko one się liczą.
Tylko one są właściwą odpowiedzią.
Musimy uciekać mówię.
Gdzie, dokąd? Jak to powiemy dzieciom?
Jeśli nie uciekniemy, zabiją nas.
To zabiją.
Nie poddam się tak łatwo.
Otwieram listę ostatnich połączeń i coś zwraca moją uwagę. Jest w niej coś dziwnego, ale
teraz nie potrafię powiedzieć co. Jedna ikonka przy połączeniach z Polską. Ikonka przy numerze
redakcji mojego wydawnictwa. Przecież tylko próbowałam się z nią połączyć, a ikonka jest taka,
jakby połączenie nawiązano.
Co to ma oznaczać? Nie wiem. Nie rozumiem.
Zresztą, nie ma czasu o tym myśleć. Wybieram książkę adresową z menu i szukam
przydatnych numerów. Ambasada Wielkiej Brytanii chyba nie jest dobrym rozwiązaniem. Może
Trevor ma tam wtykę. W końcu wybieram numer policji, ale rozłączam się, zanim dyżurny podnosi
słuchawkę. Dzwonię jeszcze raz i tłumaczę, że jestem Polką, zgubiłam paszport i muszę
porozmawiać z polską ambasadą, ale nie mam numeru. Odpowiada mi milczenie. Pewnie zaraz
wrzaśnie, że policja to nie informacja telefoniczna. Ale zaraz podaje mi numer.
Jak to dobrze rozmawiać znów z kimś po polsku.
Przełączają nas kilka razy, w końcu odzywa się zastępca konsula do spraw trudnych.
Kobieta. Z poczuciem humoru. Przynajmniej na taką pozuje.
Ma pewnie za zadanie ewakuować turystów w razie upadłości biur podróży lub innych
sytuacji kryzysowych, bo na wstępie pyta, czy mamy opłacony hotel i bilet na samolot oraz czy
nasze biuro ma ubezpieczenie. Przestrzega, że jeśli właściciel hotelu mierzy do nas z dwururki, to
nie powinniśmy stawiać oporu. Potem wybucha śmiechem.
%7łartowałam.
Głupi żart.
No tak. Czego chcecie?
Mieszkamy wysoko w górach, udajemy Anglików i boimy się, że ktoś przyjedzie nas
zamordować oświadczam. Potrzebujemy pomocy!
Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi. Ona chrząka.
Pani żartuje, prawda?
Nie, do diabła. Polski wywiad wywiózł nas z kraju, bo mieliśmy być ważnymi świadkami
w międzynarodowym procesie. Ale nasz łącznik& zniknął. Potrzebujemy pomocy.
Aha.
Nie wierzy nam. Jest przy tym profesjonalistką, więc udaje, że wierzy. Przechodziła pewnie
już wiele różnych sytuacji z wariatami. Zna się na sztuce spychologii i innych pozorów. Udaje więc
przesadne przejęcie. Och, tak, och, ach.
Proszę podać miejsce zamieszkania.
Teraz ja się waham.
Nie, przyjedziemy do ambasady. Chciałam tylko uprzedzić o naszej wizycie.
Dobrze.
Proszę o adres ambasady. Słyszę ulgę w głosie. Będzie mogła sama ocenić naszą
poczytalność na żywo. To zawsze lepiej.
Zbieramy się mówię. Jedziemy do Aten.
Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy do samochodu. Nie zastanawiamy się, czy będziemy
śledzeni, czy mamy jakieś pluskwy, inne rzeczy. To i tak chore. Wplątaliśmy się w sytuację bez
wyjścia, nic tego nie zmieni.
Kinga nie chce nigdzie wyjeżdżać, ale w końcu kapituluje. Karol jest posłuszny.
Wprowadzam do GPS adres ambasady i z przerażeniem patrzę na krętą drogę, która do niej
prowadzi.
Górski trakt jest niemal całkowicie pusty. Asfalt stary i zniszczony. Czasem mijamy
jakiegoś samotnego podróżnika na skuterze, nieliczne zabudowania. Droga jest kręta, typowo
górska, jedziemy wolno, zmieniając się za kierownicą. Przytulam się do Pawła, gdy prowadzi.
Uśmiecha się. Odzyskuje pewność siebie. Po paru godzinach mijamy monastyry w Meteorach. Jest
noc. Klasztory na wysokich skałach świecą jak statki kosmitów.
Do Aten docieramy w samo południe.
Przedzieramy się przez zakurzone miasto, trafiając akurat na jakieś demonstracje.
Protestujący wskazują na transparenty i krzyczą coś do nas.
Pytamy o drogę do ambasady i wreszcie ktoś kieruje nas w dół, do portu. Mylimy drogę i
trafiamy do Pireusu, gdzie nagle macha do nas jakiś mały człowiek.
Cześć, rodacy, nie chcecie kupić trochę chińskich koszulek?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]